Temu filmowi jeszcze przed premierą towarzyszyły ogromne emocje. Bo porusza bardzo bolesny temat. W „Klerze" Wojciecha Smarzowskiego mówią ludzie, którzy byli przez księży molestowani w dzieciństwie. Albo milczą, bo trauma sprzed lat odbiera im głos. Albo płaczą.
Ale bohaterami filmu są trzej duchowni. Ksiądz Lisowski, zrobił karierę w kurii i marzy o stanowisku w Watykanie. Dwaj pozostali – Trybus i Kukuła – pracują na prowincji. Pierwszy w wiejskiej parafii, drugi – w mieście średniej wielkości. Spotykają się co rok, by uczcić swoje ocalenie z pożaru, w którym mogli zginąć. Piją na umór, wygłupiają się, jeden z nich potem po pijanemu prowadzi samochód. Telefon do komendanta kończy interwencję policji.
Gra w pałacu
Smarzowski portretuje ludzi, którzy podczas kazań mają usta pełne frazesów o Bożej miłości i czynieniu dobra. Ale plebanie kryją grzech. Chciwość, z jaką Trybus bierze od niezamożnych parafian pieniądze za pogrzeby, jego romans z młodą gospodynią, poczucie bezkarności.
Poprzez księdza Lisowskiego autorzy filmu sięgają wyżej – do arcybiskupa budującego wielką świątynię. Tu już nie ma mowy o prostych słabościach. Tu toczy się cyniczna, polityczna gra bezpardonowo wykorzystująca korupcję, zastraszanie, szantaż.
Wojciech Smarzowski zrobił film mocny, ale nie jednoznaczny. Jest tu ładna postać księdza Kukuły – proboszcza, który sam nosi traumę z dzieciństwa. Paradoksalnie to on właśnie straci zaufanie parafian. I ciężko to przeżyje, wracając do własnych wspomnień. Wystąpi przeciwko hipokryzji, przestanie godzić się na przymykanie oczu na niegodziwości. Także Trybus przeżyje szok. Chce się oczyścić.