Rozmowa z Juliuszem Machulskim

O nowym filmie „AmbaSSada" i polskim poczuciu humoru z reżyserem Juliuszem Machulskim rozmawia Barbara Hollender.

Publikacja: 18.10.2013 22:11

Na planie "AmbaSSady"; fot. Piotr Bujnowicz i Marta Piskorek/Fabryka Obrazu/SF Zebra

Na planie "AmbaSSady"; fot. Piotr Bujnowicz i Marta Piskorek/Fabryka Obrazu/SF Zebra

Foto: materiały prasowe

Rz: W polskim kinie następuje kolejna zmiana pokoleniowa, a twórców od rozśmieszania publiczności wciąż nie widać. Dlaczego?

Juliusz Machulski:

Dramat filmowy zawsze można jakoś tłumaczyć, jak coś jest nudne, objaśniać, że specjalnie. Komedia jest sztuką trudną, publiczność weryfikuje ją natychmiast. Jeśli widzowie się nie śmieją, to klapa. A poza tym „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie". W szkołach filmowych nie uczą dystansu i uśmiechu, tylko pielęgnują ponuractwo.

Nowy film specjalisty od komedii

Nie mamy bogatej komediowej tradycji literackiej.

Poza Aleksandrem Fredrą rzeczywiście nie było w naszej historii wielkich komediopisarzy. W nowszych czasach też kiepsko. W krzywym zwierciadle dostrzegł społeczeństwo Sławomir Mrożek. Z refleksyjnym, ironicznym humorem opisuje świat Janusz Głowacki. Z inteligentnym dystansem do spraw narodowych podchodził Witold Gombrowicz, ale te lekcje giną w natłoku obrażania się na świat i martyrologii.

Może to historia zmuszała nas do powagi?

Z pewnością. Ale też nasz charakter narodowy. Czesi kochają życie i spokój. Francuzi uważają, że świat jest piękny i należy do nich. My stale o coś walczymy. Może dlatego, że nie wiemy, czy należymy do Zachodu czy do Wschodu. Czasem bliżej nam do Kijowa niż do Brukseli, czasem odwrotnie. Jesteśmy niepewni, trochę niczyi, ale za to dumni, do końca nie wiadomo, z czego. I boimy się, że ktoś nas zaatakuje, zdeprecjonuje. To też przeszkadza nam z siebie żartować.

Kompleksy?

Wielkie. Nie wolno się wstydzić, że jesteśmy Polakami, ale to nie znaczy, że bez przerwy mamy się chwalić i podpierać Kopernikiem, Chopinem, Skłodowską, ostatnio Janem Pawłem II, Małyszem i Kubicą. Mamy XXI wiek i czekają nas nowe wyzwania. A jeśli świat będzie na nas patrzył, to na Nowaków lub Kowalskich, którzy sobie radzą albo nie. Bądźmy wdzięczni opatrzności za wejście do Unii oraz za Euro 2012, dzięki temu zrobiliśmy olbrzymi krok cywilizacyjny. Dzisiaj inaczej wyglądają nasze drogi, małe miasteczka. Myślę, że teraz warto zainwestować w siebie. Nauczyć języków, otworzyć na innych. Wtedy łatwiej nam będzie się śmiać, także z samych siebie.

Zobacz zwiastun najnowszej komedii Juliusza Machulskiego - AmbaSSada

Panu udało się dotrzeć do publiczności. Więcej, stał się pan w dziedzinie komedii niemal klasykiem. W EMPiK-u wychodzi właśnie wielka kolekcja „Seksmisja" – nie tylko płyty z filmami, lecz także rozmaite gadżety.

Cieszę się, że moje filmy wciąż żyją. Zdarza się, że ktoś podchodzi do mnie na ulicy i mówi tekstem z „Seksmisji" albo z „Vabanku". Kiedy pisałem scenariusze, nie mogłem przypuszczać, że 30 lat później dialogi z nich znajdą się na magnesach na lodówkę czy T-shirtach. Oczywiście jestem z tego powodu szczęśliwy.

„Vabanki", „Seksmisja" czy potem „Kilery" stawały się przebojami. Teraz publiczność się zmieniła. Do kogo dzisiaj pan się zwraca?

Robię filmy dla widza w sobie. Zastanawiam się, co sam chciałbym obejrzeć. Gdy zaczynałem, miałem 25 lat i byłem w tym samym wieku, co idealny widz kinowy. Teraz jestem starszy i czasem się obawiam, że mogę nie trafić w jego zainteresowania. Na pewno chcę rozmawiać z ludźmi podobnymi do mnie. A jeśli uda mi się dotrzeć do młodszych, bardzo się cieszę. Staram się, żeby moje filmy miały kilka warstw. Fabułę inkrustuję różnymi smaczkami, choć generalnie uważam, że reprezentuję inteligencki typ poczucia humoru. I mam wrażenie, że łatwiej mi się porozumieć z inteligentami w różnych krajach Europy niż z niektórymi grupami polskiego społeczeństwa. Bliżsi mi są moi francuscy znajomi niż prawdziwi Polacy z PiS-u.

W czasach komunizmu, kiedy zaczynał pan kręcić filmy, wszystko było aluzyjne. Wtedy łatwiej było widzów rozbawić?

Tak, bo PRL stwarzał sytuacje purnonsensowe i irracjonalne, a władza była przebiegła i wiedziała, że potrzebne są wentyle bezpieczeństwa. „Seksmisja" dostała etykietkę filmu antyfeministycznego. Cenzorzy udawali, że to są jaja z kobiet.

Ale żartowaliśmy z sekretarzy partii, z „Ruskich". Teraz dowcip polityczny niemal umarł. Polacy się śmieją, oglądając w kabaretonach chłopów poprzebieranych za baby i baby na miotłach, bo czarownice. Znormalnieliśmy czy zgłupieliśmy?

To pytanie do socjologa kultury. Ale może tak to jest z wolnością. Nie potrzebujemy wentyla, którym uchodzi z nas frustracja. Jest spory odsetek ludzi zadowolonych, zajmujących się własnym życiem, a sfrustrowani często szukają humoru rubasznego, pozwalającego się odstresować i zapomnieć. Tylko że w tym „odstresowywaniu" się zagubiliśmy. Rozumiem humor, który idzie po bandzie, niepoprawny politycznie, ale przebieranki i prymitywne dowcipy mnie nie śmieszą. Natomiast żarty polityczne nie są po prostu potrzebne. Politycy sami ośmieszają się tak, że nikt ich nie przebije. To zresztą też wina mediów, które stale podtykają mikrofony tym najbardziej kontrowersyjnym i pokracznym umysłowo, robiąc z nich celebrytów.

Kiedy słucha się biskupa mówiącego, że dzieci są odpowiedzialne za wciąganie księży w pedofilię, nie wiadomo: śmiać się czy płakać.

Kościół w naszej historii był zawsze kotwicą państwowości, a teraz stał się kamieniem u szyi ciągnącym nas w dół, w zaściankowość i w zapyziałość. I traci wpływy, bo młode pokolenie ma tego dosyć. Nasi hierarchowie wydają się szczególnie konserwatywni przy nowym papieżu. A fajni, światli kapłani często są przez nich piętnowani, odsuwani na margines. Dla mnie to nie jest problem, bo moją duszą Kościół nigdy nie zawładnął, ale wielu Polakom nie jest do śmiechu.

W „AmbaSSadzie" uciekł pan od krytyki współczesności.

Komedie odnoszące się bezpośrednio do rzeczywistości politycznej szybko się dewaluują. „Pół żartem, pół serio" nie komentowało czasów prohibicji, a śmieszy do dzisiaj. „Nietykalni" nie są komedią polityczną, a jaki to piękny, humanistyczny film. W „AmbaSSadzie" nie siliłem się na żarty z codzienności, ale ten film tkwi w naszej rzeczywistości. Na przykład rozmawiając z inteligentem z 1939 roku, współczesna dziewczyna mówi: „Źli ludzie popsuli nam patriotyzm".

„AmbaSSada" porównywana jest do „O północy w Paryżu" Woody'ego Allena, bo jej bohaterowie podróżują między teraźniejszością i końcem lat 30. XX wieku. I przede wszystkim sprawia wrażenie odpowiedzi na „Bękarty wojny". Tarantino zmienił losy II wojny światowej, pan ją w ogóle wstrzymał.

Dla mnie „AmbaSSada" to trochę autoterapia. Długo miałem problem z II wojną światową i ze swoim stosunkiem do Niemców. Musiałem wypuścić powietrze z tego balonu niechęci. Jesteśmy już daleko od tej wojny, a w Niemczech wyrosły inne pokolenia, od których trzeba przestać wreszcie wymagać, żeby przepraszały nas za nazizm. Trzeba było zrobić krok do przodu. Dzięki „AmbaSSadzie" utemperowałem sobie Hitlera, wypuściłem własne demony i teraz mam spokój.

A skąd się wziął sam pomysł?

Przeprowadziłem się do centrum Warszawy, właśnie na ulicę Piękną. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego w miejscu, gdzie stanął mój dom, przez 70 lat był parking. I jak bohaterka filmu odkryłem, że kiedyś była tam ambasada III Rzeszy zbombardowana przez Luftwaffe w 1939 roku. Sam siebie spytałem: „A co by było, gdyby przypadkiem znalazł się wtedy w ambasadzie Hitler?". To był pomysł na scenariusz. Życie mi pomogło.

Myśli pan, że już dojrzeliśmy do takich żartów?

Zobaczymy. Ale wierzę, że tak. Podczas pierwszych projekcji widzowie śmiali się i bili brawo w trakcie filmu.

Gdy nauczymy się śmiać z Hitlera, może zaczniemy się też śmiać z siebie? A jaki współczesny balon chciałby pan teraz przekłuć?

To nie jest łatwe, najpierw trzeba temat oswoić. Wojnę opowiedzieliśmy w naszym kinie na tysiąc sposobów. Chyba jednak nie można śmiać się z gejów, zanim nie zrobimy filmu tak mocnego jak „Tajemnica Brokeback Mountain". Ani żartować z Holokaustu, zanim nie opowiemy o powstaniu w getcie warszawskim.

Zapowiadał pan poważny serial o Janie Nowaku-Jeziorańskim i film o powstaniu warszawskim. Realizacja nie doszła do skutku z powodów finansowych?

Tak. Takie filmy muszą dużo kosztować, żeby nie wyglądały amatorsko. Na opowieść o Jeziorańskim potrzebowałem 100 mln złotych, tyle mniej więcej, ile kosztowała „Rzeź" Romana Polańskiego, czteroosobowy dramat, w całości dziejący się w mieszkaniu. Film o powstaniu musi mieć duży budżet, bo nie interesuje mnie kameralna opowieść, w której dwóch powstańców kocha się w jednej łączniczce, a w tle jest dobry Niemiec. Marzy mi się film-fresk, którego bohaterem jest Warszawa w czasie powstania. Jeszcze nie straciłem nadziei, że kiedyś go zrobię.

Nowy film specjalisty od komedii

W „AmbaSSadzie" Juliusz Machulski zrobił sobie żart z historii. Młodzi bohaterowie filmu wprowadzają się do warszawskiego domu przy ulicy Pięknej, w którym – jak się okazuje – w 1939 roku mieściła się ambasada III Rzeszy. I wchodząc do windy, zaczynają podróżować w czasie. Na górnym zdjęciu: od lewej reżyser Juliusz Machulski, Adam (Nergal) Darski jako Joachim von Ribbentrop i operator Witold Adamek. Poniżej: Juliusz Machulski z odtwórczynią głównej roli Magdaleną Grąziowską.

Rz: W polskim kinie następuje kolejna zmiana pokoleniowa, a twórców od rozśmieszania publiczności wciąż nie widać. Dlaczego?

Juliusz Machulski:

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Muzeum Historii Polski na 11 listopada: Wystawa „1025. Narodziny królestwa”
Kultura
WspółKongres Kultury: trudna prawda o artystach i rządzie
Kultura
Festiwal Eufonie to sieć muzycznych powiązań
Kultura
Co artyści powiedzą o władzy
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Kultura
Dyrektor państwowego instytutu złożyła rezygnację. Teraz ją wycofuje i oskarża ministerstwo
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje