Tak, bo PRL stwarzał sytuacje purnonsensowe i irracjonalne, a władza była przebiegła i wiedziała, że potrzebne są wentyle bezpieczeństwa. „Seksmisja" dostała etykietkę filmu antyfeministycznego. Cenzorzy udawali, że to są jaja z kobiet.
Ale żartowaliśmy z sekretarzy partii, z „Ruskich". Teraz dowcip polityczny niemal umarł. Polacy się śmieją, oglądając w kabaretonach chłopów poprzebieranych za baby i baby na miotłach, bo czarownice. Znormalnieliśmy czy zgłupieliśmy?
To pytanie do socjologa kultury. Ale może tak to jest z wolnością. Nie potrzebujemy wentyla, którym uchodzi z nas frustracja. Jest spory odsetek ludzi zadowolonych, zajmujących się własnym życiem, a sfrustrowani często szukają humoru rubasznego, pozwalającego się odstresować i zapomnieć. Tylko że w tym „odstresowywaniu" się zagubiliśmy. Rozumiem humor, który idzie po bandzie, niepoprawny politycznie, ale przebieranki i prymitywne dowcipy mnie nie śmieszą. Natomiast żarty polityczne nie są po prostu potrzebne. Politycy sami ośmieszają się tak, że nikt ich nie przebije. To zresztą też wina mediów, które stale podtykają mikrofony tym najbardziej kontrowersyjnym i pokracznym umysłowo, robiąc z nich celebrytów.
Kiedy słucha się biskupa mówiącego, że dzieci są odpowiedzialne za wciąganie księży w pedofilię, nie wiadomo: śmiać się czy płakać.
Kościół w naszej historii był zawsze kotwicą państwowości, a teraz stał się kamieniem u szyi ciągnącym nas w dół, w zaściankowość i w zapyziałość. I traci wpływy, bo młode pokolenie ma tego dosyć. Nasi hierarchowie wydają się szczególnie konserwatywni przy nowym papieżu. A fajni, światli kapłani często są przez nich piętnowani, odsuwani na margines. Dla mnie to nie jest problem, bo moją duszą Kościół nigdy nie zawładnął, ale wielu Polakom nie jest do śmiechu.