Jada pan brancze, jak nazywamy dziś niedzielne posiłki łączące śniadanie ?z obiadem?
Juliusz Machulski: Zdarza się. Jest tyle możliwości restauracyjnych, że trudno nie jeść.
W pańskim „Branczu" nie wszyscy bohaterowie dobrze się czują w takiej sytuacji...
Prawie 50 lat życia za żelazną kurtyną zrobiło swoje. Przed II wojną nie mielibyśmy takiego problemu. Wtedy nawet rzemieślnik, jak bardzo chciał, to mógł wychodzić na brancz i jeść ostrygi, które budzą takie zakłopotanie najstarszego pokolenia mojej opowieści. ?A u nas przez lata zamiast branczu na mieście były i pozostały tradycje kultywowane często nie wiadomo dlaczego. Przygotowanie Wigilii to przecież u nas często gehenna. A na świecie 24 grudnia często idzie się do restauracji i je wspólne kolację – z rodziną i przyjaciółmi. Tak jak robią to przed Wielkanocą bohaterowie mojej sztuki. Jestem za liberalizmem w tej sprawie. Nie oznacza to, że tylko ostrygi są warte uwagi. Oczywiście nasz schabowy czy uwielbiane przez jedną z bohaterek klopsiki w sosie koperkowym – też mają niezaprzeczalną wartość. Próbowanie różnych kuchni to nie tylko kwestia ekonomii, ale też mentalności, potrzeb.
A może to też kwestia tego, do jakiego pokolenia się należy?