Rok temu dyrektor Muzeum Narodowego w Poznaniu nazwał pana „dowódcę obrony Galerii Lwowskiej”. Trafnie?
Zapewne. Mówił to dokładnie cztery dni po wybuchu wojny. Wszyscy byliśmy zmobilizowani czy też samozmobilizowani. Nie byliśmy pewni, co się będzie dalej działo – zwłaszcza w tych pierwszych dniach. Było wiele pogłosek, często niepokojących – na przykład o znajdujących się w pobliżu spadochroniarzach z Białorusi. Mężczyźni pracujący w galerii przeszli w tryb całodobowej pracy. Przychodziłem do galerii ze swoim karabinem maszynowym.
Jak przez rok zmieniła się sytuacja?
Jest spokojniej, lepiej wiemy, czego oczekiwać. Rozumiemy, że kiedy jest alarm powietrzny, to znaczy, że lecą rakiety. Może to dziwnie brzmi, ale przyzwyczailiśmy się do tego, bo człowiek potrafi do wszystkiego się przyzwyczaić. Także do wojny. Choć u nas we Lwowie spadały rakiety, to jednak nie było tak trudno jak w Charkowie czy w Chersoniu, gdzie ostrzał był codzienny. Nasze muzeum składa się z 18 oddziałów, w tym filii w zamkach w Złoczowie, Żółkwi, Podhorcach. Dwa razy rakiety spadały w bezpośrednim sąsiedztwie naszych obiektów – Zamku w Podhorcach i Zamku w Olesku, który należał kiedyś do Jana III Sobieskiego. Ale dajemy sobie radę.
Rosjanie zniszczyli muzeum w Iwankowie pod Kijowem z unikatowymi dziełami Marii Prymachenko, ukraińskiej artystki ludowej. Czy na tym zakończyły się straty?