Jako aktorka.
– No tak. Nie przychodziło mi w ogóle do głowy, że można iść na reżyserię. Zresztą w tamtych czasach, żeby pójść na reżyserię, trzeba było już mieć jakieś studia.
Dlaczego potem rzuciłaś aktorstwo? W zasadzie zarzuciłaś, bo czasem jednak grywasz.
– Nie umiałabym być człowiekiem do wynajęcia. Zdałam sobie z tego sprawę na czwartym roku. Grałam w dyplomie, siedziałam w garderobie i nagle pomyślałam sobie: to tak ma wyglądać moje życie? W najlepszym razie? Czekać w garderobie na swoje wejście? Nie o to mi chodziło.
A reżyseria to było to, o co chodziło? Bo jest się panem i władcą? Bo się decyduje samemu o sobie i innych?
– Reżyseria jest fajna. Można coś stwarzać, budować jakąś gęstwinę ludzką, szukać relacji... Przede wszystkim to jest forma kontaktu z ludźmi. Przez twórczość. Coś wspaniałego. Niczego więcej wtedy nie potrzebuję. Żadnego życia towarzyskiego. Wszystko się w teatrze mieści.
Jeszcze kiedy byłam na reżyserii, Wajda miał z nami zajęcia. I wciąż mi mówił: niech pani nie reżyseruje, niech pani gra! Po co pani ta reżyseria?
Widziałem cię w życiu tylko w dwóch rolach aktorskich, ale obie bardzo mnie zafrapowały. Najpierw zagrałaś dyrektorkę szkoły u Wajdy w „Katyniu". Wajda słynie z tego, że obsadza aktorów bardzo intuicyjnie, „po charakterach", szuka specjalnych związków między...
– Nie, to nie tak! Było całkiem inaczej! Jeszcze kiedy byłam na reżyserii, Wajda miał z nami zajęcia. I wciąż mi mówił: niech pani nie reżyseruje, niech pani gra! Po co pani ta reżyseria? Ja się unosiłam, obrażałam, że co on tak, a właśnie, że będę reżyserem... Potem przy różnych okazjach wciąż mi powtarzał: niech pani gra! Niech pani gra! A ja, że nie, nie będę grała i już. Później tak się złożyło, że chodziłam do jego szkoły filmowej, bo marzyło mi się zrobić coś dla filmu, i on akurat robił „Katyń", i mówi: mam dla pani rolę! Aha, powiedziałam, jak ma pan dla mnie rolę, to gram. I zagrałam.
Ciekawi mnie, dlaczego właśnie tobie dał tę rolę – w tym jednym z powojennych wątków „Katynia"? Czasy są parszywe, komuniści bezwzględnie zaprowadzają w Polsce swoje porządki. Mamy dwie siostry. Starsza, nauczycielka, konformistka, wybiera pracę u podstaw. Nie chce z nikim i z niczym walczyć, wie, że to beznadziejne. Druga, wojowniczka, wierna sobie i konsekwentna, wybiera walkę aż do zatracenia. Zagrałaś konformistkę.
– Jest cienka granica między konformizmem a mądrym kompromisem. Mnie to interesowało, co i jak myśli ktoś taki, kto nie leci z gołą głową na czołgi, ale próbuje coś przechować, uratować. Niech następne pokolenia poniosą to dalej. To mi się wydawało po prostu mądrzejsze, rozsądniejsze. Zwłaszcza na tle tamtych czasów. Nie bałam się, że moja Irena będzie jednowymiarowa czy źle oceniana. Dostałam potem dużo dobrych głosów. Takich, że straszna baba, zdrajca, potwór, ale też że ciekawa, niejednoznaczna postać, że generalnie miała rację. Nawet pan Andrzej potem mi powiedział, że nie spodziewał się, iż tak to zagram, w tę stronę.
Świetnie to zrobiłaś. Jedna z najlepszych ról w całym „Katyniu".
– No i zobacz: nie grałam, nie grałam, a gdy już zagrałam, to u Wajdy. Mogło być gorzej.
Druga rola kompletnie inna: tytułowa w „Lekkomyślnej siostrze" Perzyńskiego, którą sama wyreżyserowałaś w Narodowym w 2009 roku. Ta Mania to jakby antyteza Ireny z „Katynia": urwała się mężowi, zostawiła małe dziecko, poleciała w świat za facetem z forsą...
– Manię rozumiem. Strasznie by coś chciała, ale nie wie jak.
To jak, tamtą konformistkę rozumiesz i tę nonkonformistkę rozumiesz?
– Rozumiem! I tę, i tamtą.
Ale któraś chyba musi być ci bliższa? W Perzyńskim sama siebie obsadziłaś, pierwszy raz w życiu, coś to musiało znaczyć?
– Tak naprawdę to Janek Englert mnie obsadził (aktualny dyrektor Teatru Narodowego, jeśli ktoś nie wie). Cały czas mu mówiłam, że tu nie ma nikogo do tej roli, a on: no to ty zagraj.
Akurat zobaczyłam wtedy „Dwa dni w Paryżu" Julie Delpy. Sama napisała scenariusz, sama wyreżyserowała i zagrała. Świetny film, taki woodyallenowski trochę. Zobaczyłam go i pomyślałam sobie: kurczę, co ja się tak tu kryguję, kokietuję. Skoro ona mogła napisać, wyreżyserować i zagrać, to ja nie mogę? No i zagrałam. Ale to robota na raz, nie powtórzyłabym tego. Być jednocześnie twórcą i tworzywem to nie jest dobry pomysł. Człowiek się zapętla i zaczyna mieć nie po kolei podczas roboty. Chociaż lubię grać tę Manię wariatkę.
Czyli jesteś tak zwaną aktorką niedzielną.
– No tak. Ale... Wiem już teraz na przykład, bez zbytniej skromności, że coś mnie jednak wyróżnia na tym naszym aktorskim rynku. I jakąś ciekawą rolę filmową zagrałabym pewnie tak jak nikt inny. Tylko nie widzę takich scenariuszy i na razie nikt nie wpadł na pomysł, żeby Glińską w czymś oryginalnym obsadzić.
Uwaga, reżyserzy, aktorka do odkrycia!
– O, żeby zaraz aż tak... Poza tym wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
A u Saramonowicza byś zagrała?
– (Agnieszka wybucha śmiechem) Nie ma opcji...
Dlaczego? Wystawiłaś przecież jego dwie sztuki. „Testosteron" z Montownią to był wasz wielki sukces, lata szedł kompletami.
– No tak, ale on wtedy nie był żadnym znanym filmowcem. Po prostu zrobiłam z chłopakami śmieszną sztukę i tyle.
À propos „Testosteronu", satyry na erotyczne bziki facetów – taki, powiedzmy, feminizm to jest dla ciebie jakaś sprawa?
– Jeśli pytasz generalnie, to jest sprawa i w naszym kraju jeszcze długo będzie. A jeśli pytasz o doświadczenia kobiety reżysera, to nauczyłam się sobie z tym radzić. Jedyne, co mnie naprawdę wkurza, to to, że po prawie 20 latach pracy w teatrze jestem „dziewczynką". Mam 43 lata. Agnieszka Zawadowska, scenografka, z którą pracuję, podobnie. A wciąż słyszymy: no jak tam, dziewczynki? Ile trzeba mieć lat, żeby przestać być dziewczynką?
Czujesz jakieś pokrewieństwo dusz ze swoimi rówieśnikami? Jarzyną, Warlikowskim, Miśkiewiczem, Klatą? Oni w większości wyszli spod ręki Krystiana Lupy i choć dzisiaj osobni, piętno pewnego pokoleniowego stylu da się w nich wyczuć. A ty wyglądasz na kogoś całkiem osobnego, podróżniczkę po bardzo rozmaitych terytoriach.
– Ja właściwie też zaczynałam w Krakowie, w Starym robiłam swoje pierwsze spektakle. „Lunatyków" Krystiana, których wtedy oglądałam, do dzisiaj uważam za najważniejsze przedstawienie w życiu. Otworzyło mi oczy na teatr, czym może być i tak dalej. Przesiąkłam Krakowem, tamtą atmosferą. Zawsze jednak wolałam chodzić swoimi ścieżkami. Lubię robić spektakle, które sama chciałabym oglądać. I nie zawsze to jest to, co „powinnam" robić, żeby gdzieś przynależeć.
Masz swojego mistrza?
– Peter Stein. Bardziej z rozmów z nim niż z widzianych przedstawień, ale tak. Peter Stein. Do dzisiaj noszę przy sobie wywiad z nim zrobiony dla „Wyborczej" przez Pawłowskiego z 10 lat temu. Znam go na pamięć. On tam powiedział wszystko, co najważniejsze, o teatrze, przede wszystkim o Czechowie.
Czechow to twoje spécialité de la maison. Prawie całego wystawiłaś, niektóre dramaty po parę razy.
– Nie zrobiłam „Wujaszka Wani" ani „Iwanowa". Z Czechowem mogłabym iść przez życie. Podobnie widzimy ludzi. W podobnym miejscu ustawiamy kamerę na świat. On jest taki przenikliwy i... (Agnieszka długą chwilę się zastanawia) ...i czasem myślę, że nie warto nic innego wystawiać w teatrze. To jest oczywiście nieprawda, warto na przykład robić Szekspira, ale ja nie umiem. Warto robić Becketta, ale też nie wiem, jak dziś powinno to wyglądać. A z Czechowem spotykam się w dowolnym momencie swojego życia i zawsze się dogadujemy. I zawsze się od niego uczę.
Ze swoimi studentami Akademii Teatralnej też wystawiałaś Czechowa. Naprawdę tacy młodzi ludzie mogą coś z niego pojąć? Czechow zawsze wydawał mi się bardzo dla dorosłych.
– Absolutnie tak. Ci, którzy przychodzą do tej szkoły, mają dość specjalną wrażliwość, która pozwala im zrozumieć z natury człowieka trochę więcej, przecież to ich praca. Najważniejsze to dobrze Czechowa przeczytać. Wydaje mi się, że ja umiem i potem potrafię to czytanie im przekazać.
Jak długo tu uczysz?
– Ponad dychę.
Widzisz jakieś różnice między studentami sprzed dekady a tymi dzisiejszymi?
– Coraz większa jest na przykład trudność komunikacyjna na bazie podstawowych lektur. Nie czytali, nie widzieli. Zawsze zaczynam od tego, że na początku roku daję im na przykład listę filmów, które muszą zobaczyć, żebyśmy mogli się dogadać. Jesteśmy w jakimś ciemnym lesie z edukacją. Chociaż mają o wiele lepszy dostęp do wiedzy niż my kiedyś.
To prawda, ale z drugiej strony ta wiedza, choćby w postaci kultury masowej, ma znacznie lepszy dostęp do nich.
– I robi im z mózgów galaretę. Mnie na przykład bardzo szkoda, że nie widzieli pewnych przedstawień i mają do zobaczenia tylko to, co mają do zobaczenia. Brakuje nam wspólnych odniesień.
Reżyseria jest fajna. Można coś stwarzać, budować jakąś gęstwinę ludzką, szukać relacji... Przede wszystkim jest to forma kontaktu z ludźmi. Przez twórczość. Coś wspaniałego. Niczego więcej wtedy nie potrzebuję
Wszyscy dookoła, zwłaszcza młodzi reżyserzy, głoszą, jaki ten świat jest porozbijany. Rozpacz i dno, nic się kupy nie trzyma, więc nie ma co opowiadać historii z początkiem i końcem. Też tak myślisz?
– Uwielbiam opowiadać historie! Nie kumam zdekonstruowanego teatru. Ludzie nigdy się nie znudzą opowiadaniem historii. Ważne tylko, żeby forma nie była archaiczna, sztampowa i żeby wynikała z czasów, w których żyjemy. No i cały czas pamiętam, czego nas uczyła Maja Komorowska: że zawsze na końcu trzeba dać nadzieję.
Dlatego biegasz po różnych gatunkach? Od ciemnego dramatu, przez komedię, po teatr dla dzieci?
– Jiří Menzel pytany, dlaczego robi tylko komedie, powiedział, że gdy się zrobi komedię, to od razu wiadomo, czy jest zła, czy dobra. A gdy się weźmie inny tekst i wszystko spierdoli, to zawsze można powiedzieć, że tak właśnie miało być. A dzieci? Dzieci to najgenialniejsza widownia i sama radocha robić coś dla niej.
Po co ci teatr?
– Żeby nie zajmować się życiem.