Ken Loach i Pedro Almodóvar pokazali w Cannes dokładnie to, czego się po nich spodziewamy. Brytyjczyk sportretował ludzi w trybach bezwzględnego systemu społecznego, Hiszpan opowiedział o nieszczęśliwych miłościach i twórczości, która staje się panaceum na zło świata.
Najniższe stawki
„Ból i blask" to bardzo osobista spowiedź hiszpańskiego mistrza. Bohaterem filmu jest reżyser, który od jakiegoś czasu nie pracuje, histeryk chorujący na „wszystko", człowiek pogrążony w depresji. Po dawce narkotyku wracają do niego obrazy z przeszłości. Widz zna je dobrze: wiejskie kobiety śpiewające przy praniu pościeli w rzece, chłopcy w seminarium duchownego, matka wśród nędzy walcząca jak lew, by synowi stworzyć kawałek prawdziwego domu.
Wracają też dawne miłości z czasów movida madrilena, ból rozstania z ukochanym mężczyzną. Sam Almodóvar mówi, że „Ból i blask" zamyka trylogię, na którą składają się też „Prawo pożądania" i „Złe wychowanie". Ale jednocześnie zapewnia: – Wszystkie moje filmy są osobiste, ale nawet „Bólu i blasku", gdzie bohater jest reżyserem, nie czytajcie dosłownie. Gdy siadam do pisania scenariusza, zawsze do wspomnień dołącza się fikcja.
– Znamy się z Pedro od 40 lat. I zapewniam: poza tym, co stało się jego udziałem, są w filmie rzeczy, których nie dane mu było przeżyć, a o nich marzył, jak i te całkiem wymyślone – dodał Antonio Banderas, który w „Bólu i blasku" zagrał głównego bohatera.
Powstał bolesny film o uczuciach i namiętnościach: o miłości matki i syna, nie zawsze prostej. O porzuconej religijności. O pożądaniu i tęsknocie do miłości, która kiedyś się zdarzyła i czule została w pamięci na zawsze. Ale przede wszystkim o losie artysty, bólu tworzenia, cenie, jaką płaci się za nadwrażliwość. O tym, że w końcu tylko sztuka może w życiu przynieść katharsis.