Rozmawiamy w krakowskim szpitalu, gdzie jest pani ordynatorem. Czytelnicy kojarzą panią z walką o prawdę o tragedii smoleńskiej, mało kto wie, że walczy też pani o życie dzieci.
Zajmuję się leczeniem chorób układu oddechowego u dzieci, głównie mukowiscydozy. To choroba wrodzona, genetycznie uwarunkowana, dziedziczna. Na razie nieuleczalna. Postęp medycyny pozwala dziś na znaczne przedłużenie życia osób chorych. To cieszy. Jednakże kiedyś umierały dzieci kilkuletnie, teraz młodzi w wieku 25-30 lat. Wtedy człowiek bardzo chce żyć... Niestety, śmierć przy tej chorobie jest ciężka i bolesna.
Spotyka się pani ze śmiercią na co dzień. Takie doświadczenie można oddzielić od życia osobistego?
Nie da się tego oddzielić. Widziałam z bliska śmierć wielu dzieci. Wcześniej pracowałam w Instytucie Pediatrii, a także na oddziałach intensywnej terapii. Po takich doświadczeniach niewątpliwie inaczej podchodzi się do życia. Ale to nie jest tak, że na śmierć można się uodpornić. To zawsze boli. I nie pomaga w poradzeniu sobie z własnym cierpieniem.
Mija 14 miesięcy od tragedii smoleńskiej. Wiemy z setek listów od czytelników, że oni, jak i my, nie mogą zapomnieć, zakończyć żałoby. Zwłaszcza że nie pozwolono jej przeżyć w spokoju.