Jedno z głównych tabu obowiązujących od początku III RP wyrastało z lęku przed zjawiskiem nazywanym „zbiorową odpowiedzialnością". Czy rzeczywiście było się czego bać? W cywilizowanym świecie nie istnieje taka odpowiedzialność ani nawet jej rzecznicy. W Polsce także nie sposób ich uświadczyć. Z czym więc tu walczyć?
Podobno jednak miała nam ona grozić. Tak jak polska megalomania czy radykalny nacjonalizm, z którymi walczono tym intensywniej, im trudniej je było wypatrzyć. Tyle że w III RP zbiorową odpowiedzialnością nazwane zostało odsłanianie środowiskowych czy rodzinnych powiązań jej liderów czy też osób publicznych. Czyli zakazane zostało pokazywanie naturalnego środowiska, które kształtuje postawy i zachowania człowieka.
Karmiono nas absurdalnymi uzasadnieniami, że nie ma i nie powinno to mieć żadnego znaczenia. Człowiek w tej wersji infantylnego liberalizmu miał być samotną i niepowiązaną z niczym monadą. Próba zobaczenia go w jego społecznym zakorzenieniu była egzorcyzmowana jako stosowanie odpowiedzialności zbiorowej. Jakby pokazanie elementarnych uwikłań grupowych było równoznaczne z domaganiem się wytoczenia z ich powodów sądowych procesów.
W efekcie zakwestionowane zostały elementarne socjologiczne prawidłowości, a rzeczywistość III RP pozostaje prawie nieopisana. Zupełnie incydentalnie pojawiają się prace pokazujące rodowód elit nowej Polski, z których, jak z pracy pod redakcją prof. Jacka Wasilewskiego, mogliśmy się dowiedzieć o tym, że są one w głównej mierze przedłużeniem nomenklatury PRL. I to jest przyczyna anatemy, którą obłożona jest próba pokazania korzeni i cyrkulacji elit w Polsce powojennej. Niejedyna to zresztą biała plama naszej najnowszej historii i niejedyne tabu.