„Czekałem na to 30 lat” – cieszył się w czwartek były fiński premier Alexander Stubb, gdy szefowa obecnego rządu w Helsinkach Sanna Marin wraz z prezydentem Saulim Niinistö oficjalnie opowiedzieli się za wstąpieniem ich kraju do NATO. Finlandia lada moment złoży wniosek o członkostwo. Zaraz uczyni to sąsiednia Szwecja.
Proces wstępowania do sojuszu ma być błyskawiczny. Wielkie instytucje świata zachodniego czegoś takiego jeszcze nie przerabiały. Oba skandynawskie kraje mają się stać pełnoprawnymi członkami NATO w ciągu miesięcy, a nie wielu lat, jak to było z innymi kandydatami, zwłaszcza w naszym znękanym regionie. Może nawet uda się to przed końcem lata. Pięknie zapowiada się lato nad Bałtykiem. Stanie się on niemal wewnętrznym morzem najważniejszego sojuszu obronnego w historii.
Dlaczego Stubb musiał czekać 30 lat? Zdecydowana większość jego rodaków bardzo długo nie chciała, by Finlandia zrezygnowała ze statusu neutralności, dziedzictwa z czasów zimnej wojny. Czas płynął, o upadłym w 1991 r. Związku Radzieckim pamiętali już coraz mniej liczni, a neutralność wydawała się niezagrożona. Za członkostwem w NATO opowiadał się raz co piąty, raz co czwarty Fin. Teraz trzech na czterech.
Czytaj więcej
Wszystko układa się wbrew planom Kremla: opór Ukrainy, sankcje Zachodu, a teraz Finlandia i Szwecja w NATO.
Zmiana nastawienia Finów (Szwedów także) i zmiana nastawienia samego sojuszu do szybkości przyjmowania nowych członków to oczywiście efekt wojny prowadzonej przez Rosję w Ukrainie. Tym razem brutalna moskiewska inwazja na sąsiada zadziałała na dystansujących się Skandynawów inaczej niż w czasach sowieckich: bezpieczeństwo nie kojarzy im się już z neutralnością, lecz z gwarancjami, których udzielają sobie państwa NATO. To Władimir Putin – wysyłając wojska, które mordują cywilów, przesuwają granice i zmieniają skład etniczny wielkich terenów – sprawił, że neutralność niedużych bogatych państw, leżących w zasięgu rosyjskich rakiet, straciła sens.