Wielkiej wojny pewnie dzisiaj nie będzie. Ale w każdej chwili może wybuchnąć, bo Rosja, która nią ostatnio groziła, gromadząc mnóstwo żołnierzy u granic sąsiadów i stawiając bezczelne wojenne ultimata Zachodowi, się nie zmieniła. Jeżeli uzna, że wojna to najlepszy sposób na osiągnięcie celów, to ją rozpocznie.
To jest ta sama Rosja, która zaatakowała Gruzję w 2008 r. i Ukrainę w 2014. Ta sama, ale lepiej uzbrojona, doświadczona w boju na kilku kontynentach. I, co najważniejsze, jeszcze bardziej zdeterminowana do odtwarzania imperium.
Wniosków o tym, czy wojna wybuchnie, czy dojdzie do inwazji na Ukrainę, nie można wyciągać z wypowiedzi rosyjskich polityków. Oni przedstawiają się jako miłośnicy pokoju, otaczani przez siły zła. Opowiadają, że ich bezpieczeństwu zagrażają państwa, które po upadku ZSRR znalazły się w NATO. Oczekują, że ten dalszy Zachód uwierzy, że malutka Estonia czy Litwa marzą nie o stabilizacji, rozwoju, lecz ekspansji na Wschód.
Od kiedy Władimir Putin zaprzeczał, że rosyjscy żołnierze dokonali okupacji Krymu, sugerując, że rosyjskie mundury można kupić w każdym sklepie z mundurami, nie sposób poważnie traktować zapewnień Kremla, że nie planuje inwazji. Że wielkie manewry z udziałem najnowocześniejszego uzbrojenia u granic innych krajów to rutynowe działania, którymi nikt się nie powinien interesować, a tym bardziej niepokoić. Może gdyby ćwiczeniom wojskowym nie towarzyszyły żądania ubezwłasnowolnienia krajów, które miały nieszczęście być niegdyś pod panowaniem Moskwy, niepokój byłby przesadą. Ale te żądania są i, jak słyszymy, pozostaną z nami na długo. Chyba że pisemnie się na nie zgodzimy i uznamy, że Rosja ma prawo do traktowania innych krajów jako swojej strefy wpływów.
Czytaj więcej
Polski minister nie dał się sprowokować ani szefowi rosyjskiej dyplomacji, ani podstawionym dziennikarzom. Użył za to przeciw Rosji jej własnej broni.