Dlatego Ukraińcy przyjmują z niezrozumieniem decyzję niemieckiego rządu o wstrzymaniu dostaw broni w ramach NATO, w tym broni do zwalczania dronów i systemów identyfikacji pozycji snajperów. I mają nadzieję, że Olaf Scholz zmieni decyzję swojej poprzedniczki.
Jednak widziany z Berlina obraz jest już mniej jasny. Nie bez pewnej racji Niemcy wskazują, że dzięki dialogowi z Moskwą, połączonemu z nałożeniem sankcji po aneksji Krymu, udało się ograniczyć skalę wojny w Donbasie, a Władimir Putin nie zdecydował się w 2014 r. na szeroką ofensywę, która pozwoliłaby mu odbić „Noworosję”, czyli całe południe Ukrainy. Trzymając się tej logiki, Berlin i teraz stara się uniknąć wszystkiego, co mogłoby zostać uznane przez Rosjan za prowokację.
Takie wahania między uwzględnieniem racji Rosji a zajęciem wobec niej twardej postawy nie są zresztą obce i w innych stolicach: Waszyngtonie, Londynie czy Paryżu. Joe Biden właśnie wstrzymał dostawę dla Ukraińców broni o wartości 200 mln dol. w nadziei, że przyczyni się to do rozładowania napięcia z Kremlem.
Czytaj więcej
Rosja domaga się spełnienia swych żądań, Europa waha się i ogranicza dostawy broni dla Kijowa, USA milczą.
Wszystko jest jednak kwestią proporcji. Bo przecież jasne jest, że zachodni alianci nie zaangażują się bezpośrednio w obronę Ukrainy. W razie konfrontacji Kijów pozostanie na polu walki sam. I walki tej nie ma szansy wygrać, choć może zadać bardzo bolesne straty Rosjanom. Trudno więc utrzymywać, że dostawy broni o charakterze defensywnym są „prowokowaniem” Moskwy. Tym bardziej że Niemcy wysyłają inne sygnały możliwego porozumienia, przede wszystkim nie zajmując jasnego stanowiska w sprawie losu Nord Stream 2.