Takie pytania narzucały się miesiąc temu, gdy to nie od szefa polskiej dyplomacji, lecz od amerykańskiego sekretarza stanu dowiedzieliśmy się, że w Warszawie odbędzie się spotkanie ministrów dotyczące Bliskiego Wschodu. I to z wyraźnym, podkreślonym przez Mike'a Pompeo, celem – wskazaniem Iranu jako głównego winnego wszystkich tamtejszych nieszczęść.
Zaczęło się od katastrofy – USA ogłaszają spotkanie w Warszawie od wplątania nas w konflikt z Teheranem oraz z drżącymi o przyszłość porozumienia atomowego z Iranem Niemcami, Brytyjczykami i Francuzami.
Okazało się jednak, że grono tych, co wierzą w jakąś europejską politykę zagraniczną, a przede wszystkim dotyczącą bezpieczeństwa, nie jest tak duże, jak pewnie by chcieli Federica Mogherini i ci, co ją wynieśli na urząd wysokiego przedstawiciela UE do tych właśnie zadań. Unia ma problem nawet z wyduszeniem wspólnego stanowiska wobec Wenezueli, a co dopiero mówić o jakiejś wspólnej strategii wobec Chin, imigracji czy polityczno-energetycznego uzależnienia od Rosji.
USA dbają o własne interesy i dużo od zalęknionych słabością Unii wymagają, ale dla takich krajów, jak Polska, Litwa, Łotwa, Estonia czy Rumunia, sojusz z nimi jest sprawą fundamentalną. Lista obecności na warszawskiej konferencji dowodzi zresztą, iż wcale nie musi być tak, że kraje nowej Unii dokonały wyboru – są z amerykańskim tatą, a nie z unijną mamą. Do Polski przyjadą bowiem ministrowie spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii i Włoch. Trochę przypomina to sytuację z 2003 r., gdy właśnie te dwa zachodnie kraje (plus Hiszpania, Portugalia i Dania) poparły wraz z Polską, Czechami i Węgrami amerykańskie stanowisko wobec Iraku Saddama Husajna, za co Polacy usłyszeli od francuskiego prezydenta, że straciliśmy okazję, by milczeć.