Obok niej, nawet jeśli taki był pierwotny motyw sprawcy, czaił się zbrodniczy, antyludzki plan. W tym sensie to był zamach, masowe morderstwo. Wykonane z precyzją i konsekwentnie przez człowieka, którego rola społeczna, zawód polega na zaufaniu.

Zwykle boję się prostych wniosków i uogólnień, ale trudno wykluczyć, że przypadek Andreasa Lubitza będzie na długie lata niemiecką traumą. Nie tylko przez to, że trudno to zdarzenie wyrzucić ze społecznej świadomości. Także, a może przede wszystkim dlatego, że jego przypadek musi być uznany za jakiś przyczynek do diagnozy psychiki narodowej naszych przyjaciół znad Renu. Czające się w poddanej skrajnej dyscyplinie roli szaleństwo. Zbrodniczy zamysł nie do odkrycia wśród tych, którym się najbardziej wierzy. Z czego to wynika? I co mówi o współczesnym świecie, który wydaje się bezpieczny i przewidywalny, ale za którym czai się namacalna zbrodnia.

Jeszcze niedawno większości Niemców nasza polska smoleńska trauma wydawała się niezrozumiała. Głębokie podziały narodowe. Wewnętrzne poczucie winy. Obsesja ukrytego sprawstwa. Wszystko na dodatek w cieniu Rosji. To była dla nich abstrakcja. Może dziś im będzie łatwiej to zrozumieć. Mają swoją traumę. Diagnozę samych siebie. Dowód na popsucie perfekcyjnego mechanizmu. Tym bardziej, że nikt z zewnątrz nie maczał w tym placów. Zbrodniarzem był jeden z nich.