Kapitan Ameryka skończył 70 lat. Dłuższym stażem w gronie herosów mogą pochwalić się tylko Superman i Batman. Oni mają za sobą bogata kinową karierę. On – zaledwie jeden, do tego marny, film klasy B, który w 1990 roku nakręcił Albert Pyun.
Kapitan pewnie wolałby ten fakt w swojej biografii przemilczeć. Tak jak i to, że po okresie chwały i popularności w latach 40. ubiegłego wieku, gdy na łamach komiksów zagrzewał rekrutów do walki z Hitlerem, w następnej dekadzie popadł niemal w zapomnienie. I choć kilka razy reanimowano jego karierę, nigdy nie doczekał się uznania na miarę swoich patriotycznych zasług.
Superprodukcja Joe Johnstona jest dla niego formą rekompensaty ze strony Hollywood i amerykańskiej popkultury. Kapitan Ameryka wreszcie doczekał się filmu, w jakim zapewne chętnie wystąpiłby również Indiana Jones czy Luke Skywalker. „Captain America: Pierwsze starcie" jest bowiem stylizowany na tzw. kino nowej przygody, którego twórcami byli George Lucas i Steven Spielberg. To oni jako pierwsi w Hollywood pokazali, jak łączyć na ekranie najnowocześniejsze efekty specjalne z klimatem bezpretensjonalnej, pastiszowej zabawy i nutką nostalgii za czasami, gdy Ameryka jawiła się jako czysta, wręcz niewinna. A zło było jasno określone.
Dlatego Kapitan Ameryka to tak naprawdę prosty, ale gotowy do poświęceń dla ojczyzny, chłopak z Brooklynu. Poznajemy go jako cherlawego mikrusa Steve'a Rogersa (Chris Evans), który na wszelkie sposoby próbuje zaciągnąć się do armii, jest jednak notorycznie odrzucany. Wreszcie, dzięki wyrozumiałości pewnego naukowca (Stanley Tucci), żydowskiego imigranta, otrzymuje przydział do specjalnej jednostki. Ma być jednym z członków oddziału superżołnierzy, którzy po podaniu serum zamieniają się w armię nadludzi.