Co na to Artur Żmijewski?
O propozycjach, z których nie skorzystałem, nie powinno się mówić, ale starając się wyzwolić z „papieskiej szuflady”, wpadłem w inną – bycia etatowym aktorem Tadeusza Lampki w komediach romantycznych i wcale nie uważam tego czasu za wstydliwy odcinek mojej drogi zawodowej. Grając kochanków w komediach romantycznych, jednocześnie grałem dużo ciekawych ról w teatrze: od Artura w „Tangu” Mrożka, Charona we „Wniebowstąpieniu” Konwickiego poprzez Don Juana po rolę we włoskim teatrze Sala Uno w Rzymie w „Gli Emigranti”, czyli „Emigrantach” Mrożka. Były też filmy mało zauważone, ale dla mnie ważne, jak włoski Liliany Cavani „Einstein” i wiele ról w Teatrze Telewizji – Stawrogin w „Biesach”, Gustaw Konrad w „Wyzwoleniu”. Ale jak tego typu role mają konkurować z marketingiem komercyjnych produkcji? Z niejednego pieca chleb jadłem. Ale jeżeli mówimy o głównym nurcie kina, po komediach romantycznych dostawałem tylko propozycje jednego rodzaju – coraz bardziej starzejących się playboyów. I niesamowite było to, że kiedy zacząłem odmawiać grania tych ról, mimo że to były przecież bardzo intratne propozycje, zrobiła się wokół mnie kompletna cisza, a w kalendarzu pojawiły się puste miejsca. Na szczęście rzutem na taśmę pojawiłem się w Ameryce. Tam, bez żadnego obciążenia przyjmowano mnie do ról, do których wygrałem castingi, bo wydawałem się najlepszy. Później, gdy organizatorzy castingów mnie spotykali i poznawali, bardzo się dziwili, że nie wyglądam jak na castingu, bo w „Hawkeye” Marvela zrobiłem sobie łysą czachę, a do roli Siergieja w „For All Mankind” też byłem nieco odmieniony.
Skąd się biorą te ciągoty do charakteryzacji, transformacji? Z teatru, z opowieści o starych mistrzach?
To było jeszcze w moim dziecięcym wyobrażeniu aktorskiego zawodu i późniejszym zastanawianiu się nad tym, co to znaczy być aktorem. Być może schowanie się za kimś było w pewnym sensie terapeutyczne. To nie ja przeklinałem na scenie, to nie ja biłem się z kimś, to nie ja jestem tym niegrzecznym chłopcem z roli, tylko postać, jaką gram. Aktorstwo daje bezkarność zarówno w graniu potwora, jak i w zbieraniu laurów za pozytywną postać. Jej charyzma spływa na aktora, czyli na mnie. To mnie zawsze ciągnęło. Mam drugą wstydliwą anegdotkę…
Bardzo proszę!
Kiedy byłem w Londynie na stypendium Sorosa, mieliśmy wejściówki na wszystkie przedstawienia. Widziałem właściwie wtedy wszystko i mieliśmy spotkanie z Maggie Smith, znaną też z „Harry’ego Pottera”, choć to jeszcze przed Harrym Potterem było. Widziałem ją w „The Importance of Being Earnest” Wilde’a. To były jeszcze czasy sprzed internetu, kiedy się nie sprawdzało wszystkiego w komórce, bo nie było komórek. Nie obejrzałem sobie dokładnie Maggie Smith w sieci przed spotkaniem. Po spektaklu poszliśmy za kulisy. Czekałem na postać ze sceny, a podeszła do mnie jakaś pani, może garderobiana, spytała, skąd jestem, bardzo miło nam się rozmawiało, inni się wstydzili. Potem zaś wszyscy do mnie mówią: ale fajnie rozmawiałeś z Maggie Smith! Tylko że ja kompletnie jej nie rozpoznałem i tylko dzięki temu miałem w rozmowie absolutną swobodę. Gdyby wiedział, że podeszła do nas gwiazda – pewnie bym milczał i słuchał, co inni mówią. Tymczasem przejąłem pałeczkę i wyszła nam bardzo ciekawa rozmowa. Potem zaś zaintrygowało mnie, że nie rozpoznałem Smith prywatnie, bo na scenie była inną osobą.