Bohaterki „Matek równoległych" spotykają się na oddziale położniczym. Obie zaszły w ciążę przypadkiem, obie będą wychowywać dziecko same. Poza tym różni je wszystko. Ana jest nastolatką przerażoną tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Sama nie zaznała rodzicielskiej miłości. Jej matka, aktorka, jest zajęta karierą i choć teraz deklaruje pomoc, Ana boi się przyszłości i przeżywa momenty załamania.
Z kolei Janis to znana czterdziestokilkuletnia fotografka specjalizująca się w zdjęciach reklamowych, czeka na dziecko z utęsknieniem. Jego ojciec jest mężczyzną żonatym. Janis nie zamierza burzyć jego życia, ma dość siły, by zapewnić dziecku wszystko. Na szpitalnym korytarzu dwie tak różne kobiety zaprzyjaźniają się, wymieniają telefonami. Obie urodzą córki. A to zaledwie początek filmu.
Szpitalny błąd
Almodóvar towarzyszy im przez dwa lata. Fotografka podejrzewa, że córeczka o nieeuropejskiej urodzie nie jest jej biologicznym dzieckiem. Test DNA to potwierdza. Po porodzie w szpitalu źle dziewczynki zarejestrowano. Zamiana? To byłoby zbyt proste.
Nie da się tej zagadki objaśnić bez zdradzania wszystkich tajemnic akcji. Więc tylko tyle: Hiszpan opowiada o najgłębszych uczuciach, potwornym bólu i życiowej uczciwości. Rewelacyjnie pomagają w tym ulubiona przez niego aktorka Penélope Cruz i świetnie jej partnerująca Milena Smit, nowe odkrycie hiszpańskiego mistrza.
Jest tu opowieść o rodzinie, korzeniach, poszukiwaniu tradycji. O macierzyństwie, które wcale nie jest proste. Z takich tematów jakby wziętych z oper mydlanych Almodóvar jak zawsze potrafi stworzyć oryginalną opowieść, często przesiąkniętą humorem i nostalgią. W „Matkach równoległych" jest też dużo bólu. I pojawia się w tym filmie coś, czego dotąd u tego reżysera nie było: polityka – próba spojrzenia wstecz, na wojnę domową, z którą Hiszpanie do dzisiaj się nie rozliczyli.