Zaczynał karierę jako reżyser niszowych, kontrkulturowych filmów, po czym – kupiony przez wielkie amerykańskie studia – stał się specjalistą od hollywoodzkich przebojów. Powtarza, że najważniejsza w kinie jest wiarygodność, ale nakręcił obrazy o aniołach, astronautach przyszłości i epidemii spowodowanej przez wirus, który zabija połowę brytyjskiej populacji.
Dzisiaj stara się pogodzić wodę z ogniem. Jego „Slumdog. Milioner z ulicy” to film z ambicjami, który triumfalnie kroczy przez ekrany świata.
Boyle opowiedział historię młodego Hindusa, który idzie jak burza w telewizyjnym show „Milionerzy”. Wszystkiego, co wie, nauczyło go życie. Bardzo ciężkie, spędzone w slumsach. Główny wątek filmu razi naiwnością, teza, że ulica może wykształcić intelektualistę obeznanego w historii sztuki i literatury, wydaje się wątpliwa i naciągana. Ale tło filmu jest niebywałe.
– Dziennikarze mnie pytają, czy nie bałem się kręcić w najbiedniejszych dzielnicach Bombaju – mówi Danny Boyle. – Ani przez chwilę. Indie z daleka wyglądają groźnie. W rzeczywistości są bardzo przyjazne. Mieszkańcy slumsów potrafią być ciepli i pomocni. Oczywiście pod warunkiem że wkracza się na ich terytorium z właściwą osobą. Z jednym z nich. A my tak właśnie zrobiliśmy. I zapracowaliśmy na zaufanie Hindusów. Oni wiedzieli, że nie chcę portretować slumsów jak w krzywym zwierciadle, że próbuję je pokazać oczami człowieka, dla którego są one po prostu domem.
Boyle twierdzi, że praca nad „Slumdogiem...” była dla niego wielkim przeżyciem: