Jedną z najważniejszych przyczyn słabości polskiego kina jest brak profesjonalnych, dopracowanych scenariuszy. Ostatnio mówi się o tym coraz głośniej, bo rodzima kinematografia zmienia się z reżyserskiej w producencką. W dyskusjach, jak zaczarowany, pojawia się termin „script doctors". W wersji polskiej – script doktorzy, czyli uzdrawiacze scenariuszy.
Kim są? To pisarze podejmujący się przeróbek cudzych tekstów. W Hollywood – elita. Ludzie, którzy zarabiają bajońskie sumy, znacznie większe niż reżyserzy, operatorzy, a nawet producenci. Ci z najwyższej półki nawet po 300 tys. dolarów tygodniowo. Mają pewną pracę, nie obawiają się – jak aktorzy – milczącego telefonu. Ich czas trzeba zabukować kilka miesięcy wcześniej.
W kinie amerykańskim wysoka pozycja script doktorów nikogo nie dziwi. Tam nikt nie ma wątpliwości, że dobry tekst jest podstawą filmowego sukcesu. Już w latach 20. poprzedniego wieku Irving Thalberg założył w wytwórni MGM stajnię scenarzystów, gdzie – niemal jak w biurze, od godz. 9 do 17 – pracowały zastępy mniej lub bardziej doświadczonych ludzi pióra. Dzisiaj stajni nie ma, ale o najlepszych „poprawiaczy" producenci się biją.
Walka bez armat
Script doctoringiem zajmują się nawet laureaci Oscarów: David Koepp (autor „Indiany Jonesa i królestwa kryształowej czaszki", „Mission: Impossible" czy „Aniołów i demonów"), John Logan („Gladiator", „Aviator", ostatnio „Bond 23"), Aaron Sorkin („Ludzie honoru", „The Social Network"), Steve Zaillian („Lista Schindlera", „Hannibal", „Gangi Nowego Jorku"). Zdarza się, że reżyser dostaje do roboty dziesiątą czy czternastą wersję tekstu, o czym zarówno on, jak i producenci filmu mówią z dumą. W napisach końcowych amerykańskich hitów często znajduje się po kilka nazwisk scenarzystów – to też efekt ciągłego „przepisywania" i poprawiania tekstów.
Tylko czy ten system pasuje do kina europejskiego? I czy możliwy jest script doctoring w Polsce?