Na początku lat 90. John Lautner miał wykład w miejskim college'u w Pasadenie w Kalifornii. Ubrany w kremowy garnitur i opalizujący, jaskrawozielony krawat osiemdziesięciolatek pokazywał na slajdach zbudowane przez siebie domy. Po wykładzie zapadła cisza. Następnego dnia organizator spotkania Steve Lamb, szef koła naukowego architektów, został wezwany do dyrekcji. Poinformowano go, że 25 uczniów właśnie zrezygnowało z nauki rysunku, ponieważ, jak twierdzili, nie będą w stanie nigdy dorównać Lautnerowi, 20 innych przyszło wprawdzie na zajęcia, lecz odmówiło rysowania kolejnych neokolonialnych rezydencji. Seria wykładów została gwałtownie przerwana. „Lautner uratował świat przed 25 złymi architektami i hektarami złej architektury", wspominał potem Lamb, który całe lata bezskutecznie usiłował dostać się na praktykę do mistrza.
Co tak wstrząsnęło uczniami w Pasadenie? John Lautner, którego stulecie urodzin minęło 16 lipca, należał do najwybitniejszych architektów amerykańskich XX wieku, ale nawet w tym ekskluzywnym gronie niewielu dorównywało mu rozmachem. Miał na koncie ponad 150 budynków. Przeważnie były to olbrzymie i drogie domy prywatne w Kalifornii, często ulokowane na wysokich klifach z widokiem na jeziora czy zatoki, w krajobrazie na wpół dzikim, skalistym, pełnym światła, w przestrzeni ograniczonej tylko linią horyzontu. The sky is the limit – tak też o samej architekturze myślał Lautner, pociągała go w tym zawodzie nieskończona różnorodność możliwych form.
Zasada, którą łamie się raz
Pierwsze lata życia i młodość spędził w Marquette w stanie Michigan. Niemiec po ojcu, Irlandczyk po matce. „Nigdy nie mogłem być ani całkowicie wolnym, dzikim Irlandczykiem, ani całkowicie zmechanizowanym Niemcem" – tłumaczył w wielogodzinnym wywiadzie udzielonym Marlene L. Laskey. Jego matka była malarką, a ojciec, choć do pierwszej szkoły poszedł jako piętnastolatek, został wykładowcą filozofii, antropologii i etyki na stanowym uniwersytecie. Pierwszy swój dom, piętrową chatę z bali, Lautner buduje w wieku 12 lat właśnie z ojcem, według projektu matki. Jak starożytni Egipcjanie wszystkie potrzebne urządzenia, np. kołowroty do podnoszenia ciężkich pni drzewa, konstruują sami. „Miałem bardzo cywilizowany start" – podkreśli z dumą.
W wieku licealnym dużo podróżuje. Za prohibicji tańczy we wszystkich klubach jazzowych Chicago, popatrując na twarze mafijnych bossów, z ojcem zwiedza Nowy Jork i budynki, w których mieści się tyle osób, ile łącznie zamieszkiwało całe jego rodzinne Marquette, słucha wycia kojotów w Kanadzie. W 1932 roku ubrany na biało, żeby wyglądać schludnie i budzić zaufanie, przejeżdża autostopem całe Stany, wydając dolara dziennie.
Decyzję o tym, że zostanie architektem, podejmuje w najgorszym możliwym momencie, podczas wielkiego kryzysu na początku lat 30. Nie budowano praktycznie nic. Lautner uważa jednak, że od braku perspektyw znacznie gorsza jest inna z chorób zawodowych – rutyna. A ta jego zdaniem u architektów występuje rzadziej. O lekarzach i adwokatach myśli wtedy z właściwą dla młodzieńca dezynwolturą „chodzące trupy". Dostaje się do Taliesinu, szkoły architektonicznej prowadzonej przez Franka Lloyda Wrighta, twórcę m. in. Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku.
W Taliesinie dba się o wszechstronność kształcenia – „działami" architektury są malarstwo, rzeźba, taniec, muzyka i dramat. Nikt nie pilnuje, żeby ołówki były zaostrzone, a liternictwo proste. Żadnych kursów. Ba, żadnych regulaminów! Panuje jedna zasada: kto nie wstanie na 7 rano, nie dostaje śniadania. Łamie się ją tylko raz. Studenci Wrighta gotowali obiady, pracowali w ogrodzie, palili w piecu, naprawiali rury, a bez jedzenia codzienna fizyczna praca była prawie niewykonalna. Ta niekonwencjonalna metodyka: nauczania bez uczenia, ma dla Lautnera głęboki sens. Gdy się zaplanuje i ugotuje obiad dla 50 osób, człowiek naprawdę wie, jak wygląda praca w kuchni, może wtedy z czystym sumieniem zaprojektować kuchnię, podczas gdy dla większości architektów kuchnia to zjawisko czysto teoretyczne. „Nigdy potem nie bawiłem się już tak dobrze", wspomina. Do końca życia będzie wykpiwał wielkich europejskich architektów, takich jak Gropius czy Mies van der Rohe, mówiąc, że nie sięgali Wrightowi do pięt. Na razie jednak, jako świeży absolwent Taliesinu, nie może znaleźć pracy, wszędzie biorą go za niebezpiecznego radykała. Postanawia założyć własną pracownię.