Źli ludzie w domach Lautnera

Hollywood kochał Johna Lautnera za śmiałość i seksapil. On go nie znosił. Dzieła wybitnego architekta oglądaliśmy m. in. w filmach „Diamenty są wieczne", „Big Lebowski", „Zabójcza broń"

Publikacja: 13.08.2011 01:01

Dom rodziny Sheats (później Goldsteinów) w Beverly Hills

Dom rodziny Sheats (później Goldsteinów) w Beverly Hills

Foto: Corbis

Na początku lat 90. John Lautner miał wykład w miejskim college'u w Pasadenie w Kalifornii. Ubrany w kremowy garnitur i opalizujący, jaskrawozielony krawat osiemdziesięciolatek pokazywał na slajdach zbudowane przez siebie domy. Po wykładzie zapadła cisza. Następnego dnia organizator spotkania Steve Lamb, szef koła naukowego architektów, został wezwany do dyrekcji. Poinformowano go, że 25 uczniów właśnie zrezygnowało z nauki rysunku, ponieważ, jak twierdzili, nie będą w stanie nigdy dorównać Lautnerowi, 20 innych przyszło wprawdzie na zajęcia, lecz odmówiło rysowania kolejnych neokolonialnych rezydencji. Seria wykładów została gwałtownie przerwana. „Lautner uratował świat przed 25 złymi architektami i hektarami złej architektury", wspominał potem Lamb, który całe lata bezskutecznie usiłował dostać się na praktykę do mistrza.

Co tak wstrząsnęło uczniami w Pasadenie? John Lautner, którego stulecie urodzin minęło 16 lipca, należał do najwybitniejszych architektów amerykańskich XX wieku, ale nawet w tym ekskluzywnym gronie niewielu dorównywało mu rozmachem. Miał na koncie ponad 150 budynków. Przeważnie były to olbrzymie i drogie domy prywatne w Kalifornii, często ulokowane na wysokich klifach z widokiem na jeziora czy zatoki, w krajobrazie na wpół dzikim, skalistym, pełnym światła, w przestrzeni ograniczonej tylko linią horyzontu. The sky is the limit – tak też o samej architekturze myślał Lautner, pociągała go w tym zawodzie nieskończona różnorodność możliwych form.

Zasada, którą łamie się raz

Pierwsze lata życia i młodość spędził w Marquette w stanie Michigan. Niemiec po ojcu, Irlandczyk po matce. „Nigdy nie mogłem być ani całkowicie wolnym, dzikim Irlandczykiem, ani całkowicie zmechanizowanym Niemcem" – tłumaczył w wielogodzinnym wywiadzie udzielonym Marlene L. Laskey. Jego matka była malarką, a ojciec, choć do pierwszej szkoły poszedł jako piętnastolatek, został wykładowcą filozofii, antropologii i etyki na stanowym uniwersytecie. Pierwszy swój dom, piętrową chatę z bali, Lautner buduje w wieku 12 lat właśnie z ojcem, według projektu matki. Jak starożytni Egipcjanie wszystkie potrzebne urządzenia, np. kołowroty do podnoszenia ciężkich pni drzewa, konstruują sami. „Miałem bardzo cywilizowany start" – podkreśli z dumą.

W wieku licealnym dużo podróżuje. Za prohibicji tańczy we wszystkich klubach jazzowych Chicago, popatrując na twarze mafijnych bossów, z ojcem zwiedza Nowy Jork i budynki, w których mieści się tyle osób, ile łącznie zamieszkiwało całe jego rodzinne Marquette, słucha wycia kojotów w Kanadzie. W 1932 roku ubrany na biało, żeby wyglądać schludnie i budzić zaufanie, przejeżdża autostopem całe Stany, wydając dolara dziennie.

Decyzję o tym, że zostanie architektem, podejmuje w najgorszym możliwym momencie, podczas wielkiego kryzysu na początku lat 30. Nie budowano praktycznie nic. Lautner uważa jednak, że od braku perspektyw znacznie gorsza jest inna z chorób zawodowych – rutyna. A ta jego zdaniem u architektów występuje rzadziej. O lekarzach i adwokatach myśli wtedy z właściwą dla młodzieńca dezynwolturą „chodzące trupy". Dostaje się do Taliesinu, szkoły architektonicznej prowadzonej przez Franka Lloyda Wrighta, twórcę m. in. Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku.

W Taliesinie dba się o wszechstronność kształcenia – „działami" architektury są malarstwo, rzeźba, taniec, muzyka i dramat. Nikt nie pilnuje, żeby ołówki były zaostrzone, a liternictwo proste. Żadnych kursów. Ba, żadnych regulaminów! Panuje jedna zasada: kto nie wstanie na 7 rano, nie dostaje śniadania. Łamie się ją tylko raz. Studenci Wrighta gotowali obiady, pracowali w ogrodzie, palili w piecu, naprawiali rury, a bez jedzenia codzienna fizyczna praca była prawie niewykonalna. Ta niekonwencjonalna metodyka: nauczania bez uczenia, ma dla Lautnera głęboki sens. Gdy się zaplanuje i ugotuje obiad dla 50 osób, człowiek naprawdę wie, jak wygląda praca w kuchni, może wtedy z czystym sumieniem zaprojektować kuchnię, podczas gdy dla większości architektów kuchnia to zjawisko czysto teoretyczne. „Nigdy potem nie bawiłem się już tak dobrze", wspomina. Do końca życia będzie wykpiwał wielkich europejskich architektów, takich jak Gropius czy Mies van der Rohe, mówiąc, że nie sięgali Wrightowi do pięt. Na razie jednak, jako świeży absolwent Taliesinu, nie może znaleźć pracy, wszędzie biorą go za niebezpiecznego radykała. Postanawia założyć własną pracownię.

Barbarzyńcy z Hollywood

Gdy pierwszy raz trafia do Miasta Aniołów, przeżywa szok, o bulwarze Santa Monica, który z Hollywood przez Beverly Hills prowadzi nad Pacyfik, mówi, że jest ohydny i depresyjny, a całe miasto to najbrzydsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Przez rok jest wręcz fizycznie chory, tak przynajmniej twierdzi, choć w końcu lat 30. białego napisu Hollywood nie zasłaniał jeszcze słynny smog. Los Angeles od dwóch dekad było stolicą światowego kina, tu rodziły się i upadały gwiazdy – śliczna, niebieskooka Peg Entwistle, obsadzana zazwyczaj w rolach małych komediantek, zdążyła już wykorzystać wysoką na 15 metrów literę „H" w słynnym znaku, by w wieku 24 lat zakończyć pasmo swych aktorskich niepowodzeń.

Lautner do końca życia będzie nienawidził tego miejsca, a o jego „barbarzyńskich mieszkańcach, którymi rządzi tylko wszechmocny pieniądz", będzie wypowiadał się z najwyższym lekceważeniem. „Funkcjonują jak cały przemysł filmowy. Interesuje ich status, cena, czynsz, lokalizacja, wszystko z wyjątkiem architektury. Gdy to odkryłem, byłem wściekły. Co można zbudować z odrażającym, bogatym biznesmenem? Musiałby być przynajmniej półcywilizowany, a takich tu nie ma, o ile mi wiadomo" – powie 50 lat później.

Ale w mieście, które swą liczebnością ustępuje w USA tylko Nowemu Jorkowi, udaje mu się znaleźć paru indywidualistów. Nie tylko wśród biznesmenów, także lekarzy, profesorów, artystów, nauczycieli. Lubi, gdy nie są zbyt konkretni. Jeden z klientów prosi, by mu zaprojektował „zupełnie nowy świat", inny pokazuje abstrakcyjny obraz na ścianie i zamawia „coś w tym rodzaju". Mężczyzna z Alaski chce, by Lautner wymyślił dom, z którego jego żona nie będzie wyjeżdżała w zimie, a pewna tancerka połechce architekta, mówiąc: „pan umie jednocześnie stać twardo na ziemi i latać".

Jego domy zrastają się ze swoim otoczeniem, zbudowane w takiej bliskości z przyrodą, jakby stanowić z nią miały jeden organizm. Suchy termin architektura organiczna, który ukuto dla podobnych rozwiązań, nie oddaje ani grama ze śmiałości i intelektualnego wigoru, z jakimi je budowano. Miękkie, zaokrąglone, kobiece kształty, delikatne wcięcia okien i drzwi, gładsze od ludzkiej skóry powierzchnie wody w basenach – bardzo prawdopodobne, że są to jedne z najbardziej seksownych domów świata. Trafiłyby do Hollywood, nawet gdyby architekt nie prowadził tam przez 50 lat swojego studia.

Fantazje bogaczy

O domach Lautnera ktoś powiedział, że to eskapistyczne fantazje dla bogaczy. Trudno o większy atut w Hollywood. Pamiętają państwo film „Diamenty są wieczne", w którym Bond daje się skopać dwóm gibkim niewiastom, Bambi i Piorunowi? A potem pewne siebie dziewczęta podtapia w basenie. Wszystko to dzieje się w Elrod House w Palm Springs, jednym z najsłynniejszych dzieł Lautnera. W tym filmie wszystko jest podwójne. Główny wróg Bonda: Blofeld, ma sobowtóra i nie waha się go użyć. Parami chodzą także nasyłani na Bonda mordercy: geje Wind i Kidd, a potem Bambi i Piorun. Tylko Elrod House jest pojedynczy, bo to zupełnie wyjątkowy dom. Wielkie szklane ściany rozsuwają się po naciśnięciu guzika. Stoi wysoko na skale. By go zbudować, Lautner wydrążył wzgórze głęboko na dwa metry, tak by architektura naprawdę wrosła w pustynię. Gdy Bond wchodzi do okrągłego salonu, Piorun wyleguje się kusząco na wielkim głazie. Nad głową mają betonowy sufit przypominający pustynny kwiat o dziewięciu płatkach, między którymi wpada światło.

Również Lebowski z filmu Cohenów, gdy trafia do rezydencji Jackie'ego Treehorna, producenta filmów pornograficznych, ma nad głową betonowy sufit, tym razem z orgią trójkątnych wnęk. Popija drinka, siedząc na betonowych kanapach przykrytych trapezami skórzanych poduszek. Basen oddziela od salonu tafla szkła, stoliki są ze szkła osadzonego w betonie, zimne punkciki światła pobłyskują na suficie, a Treehorn tłumaczy się Lebowskiemu z tego, że w pornosach jest tak mało uczuć. Wszystko to dzieje się w Beverly Hills w domu z 1962 roku zaprojektowanym przez Lautnera dla państwa Sheats, a potem odkupionym przez Jamesa Goldsteina. Lautner wraz z nowym właścicielem latami „ulepszali" dom, aż do śmierci architekta w 1994 roku.

Przesycona geometrycznymi zabawami architektura (trójkąty, trapezy, ostrosłupy) jest w filmie Cohenów wyjątkowo piękną, lecz niestety chłodną i nieczułą panią. Symbolem zmechanizowanego świata bez skrupułów i bez sumienia. Oddychamy z ulgą, gdy podtruty Lebowski zapada w narkotyczną wizję, a z „ciemności większej niż niebo bez księżyca nad prerią" wyłania się Saddam Husajn i podaje mu buty do kręgli.

Całuje i zabija

Dzięki Hollywood do domów Lautnera wprowadzają się mordercy i degeneraci. Najsłynniejszy dom architekta, Chemosphere, przypominający statek kosmiczny wbity na pal na wzgórzach Hollywood, tuż obok Mulholland Drive, wystąpił u Briana De Palmy w filmie „Świadek mimo woli". Jest siedzibą wielokrotnego mordercy. Chemosphere zobaczymy także w kinowej wersji „Aniołków Charliego" – mieszka w nim bandyta, który najpierw czule całuje, a potem próbuje zabić anielską Drew Barrymore.

W „Zabójczej broni II" dochodzi do aktów wandalizmu. Wprawdzie symbolicznych, ale wiele mówiących o miłosno-nienawistnym stosunku Hollywood do Lautnera. Wspaniałe modernistyczne dziedzictwo Kalifornii jest w filmie bez pardonu niszczone rękami Mela Gibsona za pomocą półciężarówki i długiej liny. Linę Gibson przymocowuje do filaru, na którym opiera się konstrukcja budowli. Widzimy, jak dom „wiszący" nad wzgórzem chwieje się, upada i roztrzaskuje. To zbudowana w skali 1: 1 dokładna replika Garcia House z 1962 roku, zwanego Tęczą z powodu łukowato wygiętego dachu. Filmowy właściciel jest także uosobieniem wszelkiego zła, dyplomatą z RPA czasów apartheidu i przemytnikiem.

Dopiero ostatnio Hollywood zaczął odchodzić od konwencji, w której modernistyczne domy Lautnera (i nie tylko jego) należą do potworów w ludzkich skórach. Częściową rehabilitację tej architektury przyniósł dwa lata temu film Toma Forda „Samotny mężczyzna". Jego bohater mieszka w tzw. rezydencji Schafferów z 1949 roku, schowanej w dębowym lesie, 15 minut drogi od centrum Los Angeles. Powściągliwą urodę tego budynku pokazano w filmie pieczołowicie. Niestety, główny budulec – ciepłe, czerwone drewno sekwoi – stanowi tło depresyjnej historii o samotności, utracie bliskich, niespełnieniu i wreszcie o śmierci, która przychodzi nieproszona nawet do tych, którzy ją wcześniej wytrwale zapraszali.

Wątpliwe, czy kiedykolwiek nakręcony zostanie film, który w pełni przywróci dobre imię architekturze Lautnera. Hollywood żyje ze swoich czarnych charakterów. Jest jak tamten bandyta z „Aniołków Charliego": całuje i zabija.

 

Na początku lat 90. John Lautner miał wykład w miejskim college'u w Pasadenie w Kalifornii. Ubrany w kremowy garnitur i opalizujący, jaskrawozielony krawat osiemdziesięciolatek pokazywał na slajdach zbudowane przez siebie domy. Po wykładzie zapadła cisza. Następnego dnia organizator spotkania Steve Lamb, szef koła naukowego architektów, został wezwany do dyrekcji. Poinformowano go, że 25 uczniów właśnie zrezygnowało z nauki rysunku, ponieważ, jak twierdzili, nie będą w stanie nigdy dorównać Lautnerowi, 20 innych przyszło wprawdzie na zajęcia, lecz odmówiło rysowania kolejnych neokolonialnych rezydencji. Seria wykładów została gwałtownie przerwana. „Lautner uratował świat przed 25 złymi architektami i hektarami złej architektury", wspominał potem Lamb, który całe lata bezskutecznie usiłował dostać się na praktykę do mistrza.

Co tak wstrząsnęło uczniami w Pasadenie? John Lautner, którego stulecie urodzin minęło 16 lipca, należał do najwybitniejszych architektów amerykańskich XX wieku, ale nawet w tym ekskluzywnym gronie niewielu dorównywało mu rozmachem. Miał na koncie ponad 150 budynków. Przeważnie były to olbrzymie i drogie domy prywatne w Kalifornii, często ulokowane na wysokich klifach z widokiem na jeziora czy zatoki, w krajobrazie na wpół dzikim, skalistym, pełnym światła, w przestrzeni ograniczonej tylko linią horyzontu. The sky is the limit – tak też o samej architekturze myślał Lautner, pociągała go w tym zawodzie nieskończona różnorodność możliwych form.

Pozostało 87% artykułu
Film
Nie żyje Jim Abrahams, twórca „Czy leci z nami pilot?” z Leslie Nielsenem
Film
Nagroda Emmy dla polskiego filmu „Pianoforte”
Film
Spotkanie z horrorami w Warszawie. Święto Niemego Kina
Film
Gwiazda serialu „Czarnobyl”, Jared Harris, odbierze nagrodę Cutting Edge Award na BNP Paribas Warsaw SerialCon
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
EnergaCAMERIMAGE: Toruńska próba przed Oscarami