Podróż rozpoczyna się w lecącym z Nowej Zelandii wojskowym samolocie wypełnionym sprzętem dla stacji naukowych, którym podróżują też chętni na mroźną przygodę. McMurdo, osada, w pobliżu której odbywa się lądowanie, jest miejscowym centrum naukowym, kulturalnym i życiowym. Nie wygląda powabnie, przypomina brzydkie górnicze miasteczko odstręczające hałasem maszyn. Ma jednak i niesamowite strony – przez pięć miesięcy w roku nie zapada tam noc.
– Zanim tu przyjechałem, byłem bankowcem, po dwóch latach zostałem wolontariuszem w Gwatemali, bo pieniądze nie są najważniejsze – wyjaśnia z uśmiechem kierowca gigantycznego autokaru wożącego miejscowych.
Żeby funkcjonować w tych ekstremalnych warunkach naturalnych, trzeba być twardzielem. Obowiązkowy dwudniowy kurs przetrwania, który przechodzą nowo przybyli, obejmuje budowę igloo, a nawet naukę chodzenia w czasie burzy śnieżnej po odkrytym terenie.
– Tu przyjeżdżają ludzie, którzy przeszli niejako naturalną selekcję – śmieje się jeden z miejscowych.
Muszą łatwo akceptować trudne warunki, jeśli chcą tu dłużej być. Akceptują prowizoryczne mieszkanka, niewielką prywatność i wszechobecne zimno. Nawet je chyba lubią, bo miejscowym przysmakiem są lody z automatu spożywane w niebywałych ilościach.