W „Pokłosiu" – zupełnie jak Franek Kalina (Ireneusz Czop), jeden z głównych bohaterów, który na początku filmu przyjeżdża do ojczyzny po 20 latach pracy na azbeście w Chicago – lądujemy w Polsce dziwnej i wykoślawionej. Brat wita tu brata z siekierą w ręku, bo skoro sąsiedzi tłuką mu szyby w oknach kamieniami, mogą też w ciemnościach pojawić się z widłami. W parafii triumfuje perfekcyjny podział na Kościół spod znaku Tischnera (stary proboszcz grany przez Jerzego Radziwiłowicza) i Rydzyka (młody, szykujący się do przejęcia władzy Andrzej Mastalerz, który z dumą oznajmia: „To są teraz moi parafianie"). A w rodzinie – na tego, który mówi „żydki", i tego, który poucza: „Nie żydki, tylko Żydzi".
To również kraj, w którym na przekór zapijaczonym mordom pod wiejskim sklepem szlachetny z chłopów wygląda jak Maciej Stuhr i sprawia wrażenie inteligenta udającego, że wie, jak radzić sobie z młockarnią. Kraj, gdzie kombajn zamawia się na piątą rano, chociaż o tej porze jeszcze rosa. Ale też kraj, w którym jeden człowiek bez trudu jest w stanie przenieść żydowską macewę, nawet jeśli ta waży kilkaset kilogramów. Scenariuszowe wpadki? Czy raczej nieco łopatologicznie skrojony, czarno-biały obraz polskiej wsi niespokojnej i niewesołej?
„Czytanka", ale działa
Nawet ci, którzy Pasikowskiemu kibicują, mogą mieć wątpliwości, czy Polska w „Pokłosiu" – pięknie (chwilami aż zbyt pięknie) filmowana przez Pawła Edelmana – faktycznie istnieje. Bo twórca „Psów" konsekwentnie zagęszcza, upraszcza, przejaskrawia. Sugeruje realizm, ale nie pozwala w niego uwierzyć. Buduje napięcie jak w thrillerze (świetny początek, kiedy Franek niemal czuje oddechy tych, którzy go obserwują), zagadkę jak w kryminale, ale ostatecznie przybiera szaty moralisty i balansuje na granicy publicystyki.
Nie da się ukryć – scenariuszowa konstrukcja, zbyt dosłowne, nienaturalne dialogi zbliżają „Pokłosie" raczej do szlachetnej czytanki niż do wielkiego kina. Ale – zadziwiający paradoks tego filmu – ta „czytanka", w której wyłącznie są prawi albo podli, naprawdę działa. Wystarczy niezwykła scena ze starym Malinowskim (Robert Rogalski), który o mordzie na Żydach opowiada tak, jakby miał on miejsce nie kilkadziesiąt lat temu, ale przed chwilą. Albo twarz Danuty Szaflarskiej, która rzuca papierosa i niczym pustelniczka z zaświatów spowiada się z dawnych, polskich grzechów: „Ja się tak bała, ja chciała żyć... Ale one, te Żydzi, to nie chcieli?".
I nagle filmowe niedostatki schodzą na trzeci plan. Nie ma już „onych", którzy widłami zaganiali żydowskie dzieci do ognia. Jest tylko przeszywający dreszcz: zaganialiśmy ich my wszyscy.