Moskwa tak rozwinęła przemysł obronny, że wystarczy jej od 6 do 12 miesięcy, aby zbudować armię o potencjale Bundeswehry: wnioski opublikowanego właśnie raportu prestiżowego brukselskiego instytutu Bruegla dają pojęcie, w jak trudnej sytuacji znalazła się Unia Europejska u progu czwartego roku wojny w Ukrainie. 

Polska nie ma co do tego złudzeń. Jeśli jest jakiś obszar unijnej polityki, w której rząd powstały po wyborach 15 października 2023 roku zdecydował się na fundamentalną zmianę unijnej polityki w stosunku do ekipy PiS, to jest nim właśnie obrona. 

– Wybór Donalda Trumpa powinniśmy w Europie traktować jako szansę. Szansę na budowę prawdziwie niezależnej polityki obronnej, choć w ścisłej koordynacji ze Stanami Zjednoczonymi – przekonywał 26 listopada na szczycie w Szwecji krajów skandynawskich i bałtyckich (NB8) oraz Polski premier Donald Tusk. 

W marcu ubiegłego roku Komisja Europejska opublikowała po raz pierwszy unijną strategię obronną. W ciągu pierwszych 100 dni nowego roku Bruksela w porozumieniu z Warszawą zamierza opublikować na tej podstawie białą księgę, w której zostaną rozpisane konkretne działania prowadzące do celu wyznaczonego przez szefa polskiego rządu. 

Pierwszym krokiem ma być zebranie jeszcze większych środków na obronę niż dotychczas. Tusk wskazuje, że jeśli porównać dochód narodowy całej Unii z Rosją, to Kreml staje się karłem. Jednak przestawiając rosyjską gospodarkę na tory wojenne, Władimir Putin spowodował, że przeszło 1/3 budżetu rosyjskiego państwa idzie teraz na zbrojenia. To jakieś 120 mld euro rocznie, ale po uwzględnieniu różnic w kosztach produkcji – 400 mld euro w przeliczeniu na ceny zachodnie. Okazuje się bowiem, że budowa rosyjskiego czołgu najnowszej generacji T-90 to 4 mln euro, podczas gdy na powstanie niemieckiego leoparda 2A8 potrzeba 29 mln euro.

Każdy na własną rękę

Wciąż siedem europejskich krajów NATO nie wydaje 2 proc. PKB na obronę, w tym Hiszpania i Belgia. Jednak już na szczycie w Szwecji Polska zaczęła kampanię na rzecz podwyższenia tej poprzeczki do 2,5 proc. PKB, a najlepiej 3 proc. PKB. Co prawda od wyboru po raz pierwszy Donalda Trumpa na prezydenta USA w 2016 roku środki przeznaczone bezpośrednio na zakup nowej broni przez unijnych sojuszników potroiły się średnio do 0,6 proc. PKB, ale po latach zaniedbań potrzeba znacznie więcej, aby skutecznie stawić czoła rosyjskiemu zagrożeniu. Polska daje tu przykład: przeszło połowę wartego 4,2 proc. PKB tegorocznego budżetu MON przeznacza na nowe uzbrojenie. 

Swoją rolę w tym procesie ma też do odegrania Bruksela. Co prawda Europejski Fundusz Obronny (EDF) to ledwie 8 mld euro na lata 2021–2027, jednak KE już zgodziła się, aby część środków z funduszy strukturalnych i KPO przeznaczyć na zakup uzbrojenia. Uwzględniła też ogromne nakłady na bezpieczeństwo w przedstawionym przez Warszawę planie uzdrowienia finansów publicznych. To ma być przykład dla innych krajów.

Misja koordynacji tych działań wraz z polską prezydencją została powierzona pierwszemu komisarzowi ds. obrony w historii Unii, Litwinowi Andriusowi Kubiliusowi.

Kolejnym celem polskiego przewodnictwa w Unii ma być postęp w zintegrowaniu europejskiego przemysłu obronnego. Dziś zasadniczo każdy kraj na własną rękę zamawia broń i zwykle preferuje własnych producentów. Efekt: wytwarzane w znacznie krótszych seriach uzbrojenie jest w zjednoczonej Europie znacznie droższe. Wspomniane porównanie cen czołgów i tu okazuje się przydatne. Bo leopard 2A8 jest droższy nie tylko od swojego rosyjskiego odpowiednika, ale też amerykańskiego M1A2 abramsa, którego cena jest niemal dwa razy niższa (17 mln euro). 

Inną miarą zapóźnień Unii jest to, że tylko 3 jej koncerny (Leonardo, Airbus i Thales) mieszczą się na liście 20 największych koncernów zbrojeniowych świata. 

Jak to zmienić? Polska ma tu podejście pragmatyczne. Uważa, że trzeba zacząć od wspólnych zakupów broni, nawet jeśli będzie to w wielu przypadkach prowadziło do zakupów w Stanach Zjednoczonych, Izraelu czy Korei Południowej. Za taką strategią przemawiają przede wszystkim potrzeby bezpieczeństwa. W swoim niedawno opublikowanym obszernym raporcie o poprawie konkurencyjności europejskiej gospodarki były prezes EBC Mario Draghi zwraca uwagę na technologiczne opóźnienie Wspólnoty w takich kluczowych obszarach, jak produkcja helikopterów czy myśliwców. Krótko mówiąc, Unia nie może czekać, aż jej producenci dojdą do poziomu amerykańskich. Musi kupować już teraz. A więc także u obcych. 

Jak pogodzić różne perspektywy

W imię tej strategii Polska przyłączyła się do niemieckiej inicjatywy Sky Shield, która ma zabezpieczyć Unię przed atakami z powietrza. Francja do niej jednak nie przystąpiła, bo częścią zakupów miały być systemy rakietowe z Izraela i USA. Teraz jednak Paryż złagodził swoje stanowisko, po raz pierwszy zgadzając się, aby nawet jedna trzecia uzbrojenia kupowanego ze środków europejskich podatników w ramach instrumentów Brukseli pochodziła spoza UE. 

Polska chce w trakcie swojego przewodnictwa pójść za ciosem i rozwinąć więcej tego typu projektów. Wzorem ma być tu niezwykle udany rozwój konsorcjum Airbusa, tak w produkcji samolotów cywilnych, jak i uzbrojenia wojskowego. Jego rozwój jest jednak oparty na koalicji chętnych krajów, a nie odgórnym zaleceniu instytucji europejskich. 

W listopadzie w Pałacu na Wodzie w warszawskich Łazienkach spotkali się ministrowie spraw zagranicznych Polski, Francji, Niemiec i Włoch oraz (zdalnie) Hiszpanii. Dołączył do nich także ich brytyjski odpowiednik. W ten sposób powstał format EU Big Five („unijna wielka piątka”) z udziałem Londynu. Taki sam klucz postanowił zastosować tydzień później niemiecki minister obrony Boris Pistorius, organizując szczyt w Berlinie. Właśnie w takim gronie, które reprezentuje wszystkie regiony Unii, ale nie wymaga tak złożonych rozmów jak w gronie 27, mogłyby być rozwijane z inicjatywy polskiej nowe projekty zbrojeniowe. Jednym z projektów jest ELSA, idea budowy europejskich pocisków dalekiego zasięgu. 

Poza konkretnymi inwestycjami w obronę konieczne jest jednak uzgodnienie wspólnej strategii obronnej. Z tym nie jest zaś tak łatwo, bo zagrożenie rosyjskie jest wciąż widziane zupełnie inaczej z Madrytu i Warszawy. To kolejne zadanie dla polskiego przewodnictwa przy udziale komisarza Kubiliusa i nowej przedstawicielki UE ds. zagranicznych Kaji Kallas. 

Kluczowe miesiące dla Ukrainy

Wiele wskazuje na to, że najtrudniejszym testem dla europejskiej polityki obronnej może jednak okazać się zapewnienie pokoju w Ukrainie. Donald Trump zapowiada, że doprowadzi do tego w krótkim czasie, nawet w jeden dzień. Szczegóły nie są znane, ale wydaje się, że porozumienie z Putinem byłoby oparte na zamrożeniu obecnej linii frontu, choć bez formalnego uznania przez Zachód rosyjskich podbojów.

Kijów mógłby się na to zgodzić, ale pod warunkiem że otrzyma gwarancje bezpieczeństwa. Tylko w ten sposób porozumienie z Kremlem nie byłoby kapitulacją, ale rodzajem kompromisu. Co prawda Ukraina wyszłaby z wojny w okrojonym kształcie, ale pozostałaby suwerennym państwem dążącym do integracji z Zachodem. 

Tyle że Ameryka pod rządami Trumpa raczej nie zdecyduje się na obietnicę przyjęcia Ukraińców do NATO. Mówi się raczej o europejskiej misji rozjemczej, być może składającej się z pięciu brygad. Nad każdą z nich dowództwo objąłby jeden z krajów wspomnianej „wielkiej unijnej piątki”. W Waszyngtonie słychać, że na barki zjednoczonej Europy spadłoby 80 proc. kosztów takiej misji, a Amerykanie sfinansowaliby jedynie 20 proc.

O takim scenariuszu coraz intensywniej wspomina się na korytarzach władzy w Warszawie, Paryżu oraz w Londynie. 30 lat po porozumieniach z Dayton, które zakończyły wojnę w byłej Jugosławii wyłącznie za sprawą Stanów Zjednoczonych, zjednoczona Europa mogła pokazać, że jest po raz pierwszy w stanie odegrać kluczową rolę w zakończeniu jeszcze krwawszego konfliktu u swoich granic.