Spin doktorzy w Pałacu Elizejskim i Pałacu Prezydenckim przy Krakowskim Przedmieściu zgodzili się przynajmniej co do formuły, która ma w korzystnym świetle przedstawić przyjazd Emmanuela Macrona do Warszawy w poniedziałek. Wedle tej narracji francuski przywódca wybrał właśnie Polskę na cel pierwszej wizyty nie tylko w 2020 r., ale także po Brexicie. I trzeba to docenić.
Prawda jest mniej budująca. Po wyborach w maju 2017 r. prezydent zapowiedział, że odwiedzi każdy z 27 krajów ówczesnej Unii. Na tej liście Polska znalazła się na odległej 21. pozycji, wyprzedzając jedynie państwa innego kalibru jak Chorwacja, Słowenia, Litwa czy Węgry.
Francuskiej głowy państwa nad Wisłą nie było tak naprawdę od prawie sześciu lat (latem 2016 r. François Hollande brał jedynie udział w szczycie NATO w Warszawie). Jesienią 2016 r. poprzednik Macrona w ostatniej chwili odwołał swój przyjazd, gdy w mało dyplomatyczny sposób rząd PiS przekreślił długo negocjowany kontrakt na zakup helikopterów Caracal.
To zapoczątkowało długą zimę w stosunkach francusko-polskich. Hollande, który chciał przekształcić Trójkąt Weimarski w prawdziwe centrum decyzyjne w Unii – by zrównoważyć rosnącą potęgę Niemiec – do końca kadencji pozostał głęboko urażony stanowiskiem Polski. Macron poszedł dalej. Swoje rządy rozpoczął od forsownej próby przekonania Angeli Merkel do budowy bardziej zintegrowanej Unii wokół strefy euro i zmarginalizowania naszego kraju. Chciał też przełożyć na europejską płaszczyznę grę, która pozwoliła mu zdobyć władzę we Francji. Nad Sekwaną chodzi o zbudowanie alternatywy „ja albo Marine Le Pen", w Unii – „ja albo autorytarne rządy Victora Orbana i Jarosława Kaczyńskiego".
Z tej logiki wypływała długa seria ataków na polski rząd. W Sofii, w czasie objazdu Europy Środkowej, który miał wyrwać region spod wpływów Warszawy, prezydent mówił, że „Polska zasługuje na lepsze rządy". Kilka tygodni temu apelował z kolei do francuskiej młodzieży, aby manifestowała w obronie klimatu nie w Paryżu, ale w polskiej stolicy.