Studiował już w następnej dekadzie. Oczywiście dziś niektórzy wypominają Brasenose College, że wykształciło człowieka, który doprowadził do brexitu. Wolimy się więc chwalić, że Brasenose College skończył też William Webb Ellis, według legendy wynalazca gry w rugby. Na studiach nie utrzymywałem kontaktów z ludźmi ze sfer, do jakich należał Cameron. Mówię o chłopcach z internatów, czyli z public schools, które wcale nie są publiczne. Anglicy właśnie w nich kształcili kadry rządzące – uczęszczało do nich 7–10 proc. chłopców. Najlepsi szli do dyplomacji i administracji Imperium Brytyjskiego.
Pan synów nie posłał do public schools.
Ludzie spoza Anglii, zwłaszcza rosyjscy oligarchowie, oddają tam dzieci, uważając, że te szkoły dadzą im coś wyjątkowego. Mylą się. Te szkoły kształcą pewne maniery, ale głównie przydatne w dawnym brytyjskim systemie władzy. Poza nim nie dają nic, czego nie oferują dobre szkoły w innych krajach.
Boris Johnson jest po Eton i Oksfordzie i właśnie nie widać, by radził sobie lepiej od innych...
Właściwie, jak na polityka, który nieraz rażąco mijał się z prawdą, już pomijając jego burzliwe życie prywatne, daje sobie radę znakomicie. To można przypisać arogancji i pewności siebie wyrobionej przez system kształcenia establishmentu. Anglikom podoba się ekscentryzm i brak samokrytyki Johnsona.
Jacy byli ci młodzieńcy z Oksfordu, których pan spotkał?
Chodzili do lepszych restauracji i mieli swoje kluby, jak Bullingdon Club, do którego należeli i Cameron, i Johnson. Niektórzy co sobotę jeździli polować na lisy. Nas, „normalsów", nie ciągnęło do nich.
Źle was traktowali?
Nie, ale czuć było, że są bardziej przyzwyczajeni do swego towarzystwa. O tym, że podziałów formalnych nie było, świadczy to, że ja oraz kolega Nowiński, syn polskiego pilota, byliśmy w ósemce naszego kolegium w wioślarstwie, a ta dyscyplina to domena chłopaków z internatów. Byliśmy zgraną ekipą. Nowiński był szlakowym, ja siedziałem na dziobie. Żartowano, że nasza łódka to sześciu kolosów między dwoma biegunami, bo po angielsku „pole" to Polak, ale też biegun.
Ilu Polaków było wówczas w Oksfordzie?
Około 20. Mieliśmy koło polskie, do którego członków szukaliśmy przez spisy, w których publikowano nazwiska studentów. Jeśli wyglądało na polskie, zgłaszaliśmy się do delikwenta. Przyjmowano nas życzliwie, tylko raz pewien kolega odwarknął, że ma dość wciskania mu polskości przez gardło. Nie przeszkadzało mu to potem robić kariery w jednej z polskich organizacji. A w Cambridge mój znajomy, syn imigrantów, Piotr Fudakowski, później producent filmów edukacyjnych, wygrał wybory na prezesa elitarnego stowarzyszenia Cambridge Union. Co ciekawe, kampanię wyborczą prowadził w sukmanie krakowskiej. Może taki ekscentryzm spodobał się Wyspiarzom?
Anglicy mają wspaniałe uniwersytety, ale niezbyt cenią intelektualistów – jak to wytłumaczyć?
Anglia miała klasę rządzącą, ale nie miała warstwy inteligencji i nie ceni się tam środkowoeuropejskich inteligentów, którzy są emocjonalni i nad kawą albo wódką nawzajem się przekrzykują. Anglicy nie lubią, gdy ktoś narzuca się ze swoim zdaniem. W Brasenose College podczas kolacji dla absolwentów buczy się, gdy rektor czyta o sukcesach naukowych, i bije brawo, gdy słyszy się, że College spadł w rankingu. To jednak tylko ironia, humor. Antyintelektualizm bynajmniej nie znaczy, że nie ma inteligentów wśród Anglików. Brytyjscy dżentelmeni nie afiszują się z tym, co myślą. Dlatego niektórzy uważają ich za perfidnych, bo nie wiadomo, co im chodzi po głowie.
Nie trafił pan nigdy na ignoranta?
O jednym przypadku mogę powiedzieć. Prof. Vernon Bogdanor jest uznanym specjalistą od brytyjskiej konstytucji (która właściwie nie istnieje!), uczył też Camerona i chwalił go jako studenta. W moich czasach był dziekanem, i to srogim. Wlepił mi grzywnę za włażenie do kolegium przez ogrodzenie w nocy. Otóż pan Bogdanor, podczas dyskusji brexitowej, napisał w „Daily Telegraph", że młode kraje Unii, jak Polska czy Chorwacja, nie mają prawa pouczać Brytyjczyków, bo do XX w. w ogóle nie istniały! Ten człowiek chyba nigdy nie słyszał o nihil novi, o artykułach henrykowskich, o neminem captivabimus czy konstytucji z 1791 r. I to światowej sławy ekspert od konstytucji!
Po studiach trafił pan do londyńskiego City.
Jako aplikant na biegłego rewidenta w firmie Coopers, będącej dziś częścią składową PwC. Później zmieniałem pracę, albo w wyniku fuzji przechodziłem do innych firm. Jedna z nich skierowała mnie na początku lat 90. XX w. do Polski i tak spełniło się marzenie moich rodziców.
Wcześniej nie był pan w Polsce?
W 1976 r., żeby zagrać przeciwko jednej z pierwszych nad Wisłą drużyn rugby, i drugi raz w 1986 r. z ciężarówką leków. Dotarliśmy do Przemyśla. Był grudzień i okropnie zimno. Widziałem braki w sklepach i kolejki. Byłem wzruszony, ale nie wyobrażałem sobie, że będę tu mieszkał. A cztery lata później przyjechałem tu już pracować. Teraz dzielę życie między Londyn i Warszawę.
Wróćmy do City – tam pochodzenie nie miało znaczenia?
Bywali dobrze urodzeni, którzy zajmowali kierownicze stanowiska. Jeden z moich przełożonych całe ranki wydzwaniał do znajomych, żeby umówić się na lunch, potem jadł ten lunch przez dwie–trzy godziny i wracał do biura, żeby się zdrzemnąć. Ale muszę przyznać, że potrafił zasuwać, gdy naprawdę trzeba było. Miał w sobie taką arogancję i pewność siebie, które właśnie zdobywa się w public schools. Należał do wyższej klasy „powołanej" do rządzenia, kierowanie było dla niego naturalne. W mojej pierwszej firmie było nie do pomyślenia, żeby ktoś z niebrytyjskim nazwiskiem zajął wysoką pozycję. Jeden z kolegów zmienił nazwisko na angielskie, żeby łatwiej funkcjonować w społeczeństwie. Choć zdarzały się wyjątki – w tej samej firmie partnerem został Jugosłowianin, a ojciec Jacka Rostowskiego, rodem ze Lwowa, zrobił karierę w służbie kolonialnej. One jednak potwierdzały regułę. Zmiany zaczęły się dopiero w latach 80. XX w.
I dziś burmistrzem Londynu z wyboru mieszkańców jest Pakistańczyk.
Wciąż jest dużo „dobrze urodzonych" w administracji czy w pewnych spółkach, ale Whitehall nie funkcjonuje już jak dawniej. Na wysokie stanowiska są konkursy. Anglia jest wyspą, ale też się zmienia.
Jan Czerniawski (ur. 1952) jest absolwentem Brasenose College w Oksfordzie. Z wykształcenia matematyk, z zawodu biegły rewident. Wykłada m.in. finanse w Rosji, Kazachstanie, na Ukrainie i w Mongolii. Krewny Romana Czerniawskiego – polskiego i brytyjskiego superszpiega z czasów II wojny światowej