Bezpieczeństwo nie znalazło się w głównym nurcie zainteresowania Andrzeja Dudy, stało się tylko wypadkową konstytucyjnej roli zwierzchnika sił zbrojnych.
Gdy za oceanem pojawiły się informacje o planach przesunięcia do Polski, a także wycofania z Niemiec do USA, części wojsk amerykańskich – prezydent milczał. Być może nie chciał komentować informacji niepotwierdzonych albo drażnić zachodniego sąsiada. Krzysztof Szczerski, jego szef gabinetu, tłumaczył, że „nie wiążemy obecności wojska USA w Polsce z decyzjami dotyczącymi obecności w innych krajach. Skala i charakter obecności sił USA w Polsce jest wynikiem dwustronnych umów między naszymi krajami i ustaleń sojuszniczych w ramach NATO".
Szczerski prezentował wyjątkowo egoistyczny punkt widzenia. Bo chyba nikt nie ma złudzeń, że konsekwencją wyprowadzenia części wojsk amerykańskich z Niemiec stanie się osłabienie wschodniej flanki NATO.
W kampanii wyborczej Duda stawia akcent na trwałą obecność wojsk sojuszniczych w Polsce, ale nie można zapominać, że podobny postulat stawiał poprzedni rząd PO–PSL i to on wypracował fundamenty takiej polityki, choćby przez zaplanowanie szczytu NATO w Warszawie. Andrzej Duda kontynuował to, co nakreślili poprzednicy.
Prezydent – podobnie jak oni – mówi też o modernizacji sił zbrojnych. Nikt nie ma wątpliwości, że jest potrzebna, bo co najmniej jedna trzecia sprzętu wojskowego pamięta czasy PRL. Jako sukces pokazuje zakupy amerykańskiego uzbrojenia m.in. zestawów Himars, Patriot oraz samolotów F-35. Nie można jednak zapominać, że systemów rakietowych kupujemy mało (eksperci nazwali je już zakupami defiladowymi), uzbrojenie to jest wyjątkowo drogie, po trzecie udział przemysłu polskiego w transferze amerykańskich technologii może być iluzoryczny. Jednak w ten sposób osiągamy cel strategiczny, jeszcze bardziej wiążemy polskie siły zbrojne z amerykańskimi.