Pan redaktor Michał Szułdrzyński w tekście „PiS słucha Polaków. Niektórych" napisał: „Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory obietnicą, że będzie słuchało Polaków. I dotrzymuje jej, ale a rebours. Wykluczając możliwość referendum w sprawie reformy edukacyjnej, choć pod wnioskiem o nie podpisało się niemal milion osób, pokazuje, iż – owszem – słucha rodziców, ale pod warunkiem, że są to rodzice Elbanowscy".
Nie chcę w tym artykule dyskutować ani o zasadności referendum w sprawie gimnazjów, ani o samej reformie powrotu do systemu 8+4, a nawet o tym, jaki model relacji ze społeczeństwem wybrała obecnie rządząca partia. Po lekturze tekstu redaktora Szułdrzyńskiego odczuwam jednak naglącą konieczność wyjaśnienia znaczenia prostego z pozoru określenia „rodzice". Przy okazji warto też przypomnieć, czym różni się ruch obywatelski od ruchu stricte politycznego.
PO przeciw referendum
Kim więc są w debacie publicznej „rodzice"? Czy są nimi działacze partii opozycyjnych lub związków zawodowych zrzeszających nauczycieli, którzy zebrali niemal wszystkie podpisy pod najnowszym wnioskiem o referendum? Oczywiście przewodniczący Schetyna, Broniarz czy Petru z pewnością są ojcami, a pani Kopacz zapewne jest matką. Jednak słowo „rodzice" nie jest pierwszym, które kojarzy się z ich postaciami. No, chyba że ich dzieciom. Temu, że PiS nie słucha mamy Kopacz czy taty Petru, naprawdę trudno się dziwić.
Z lekceważeniem rodziców mieliśmy z pewnością do czynienia przez osiem lat, kiedy walczyliśmy o wolny wybór w sprawie sześciolatków. Sondaże w tej sprawie były dla ówczesnego rządu druzgocące, dodatkowo jeszcze rodzice głosowali nogami, za wszelką cenę nie posyłając sześciolatków do szkoły, lecz pozostawiając je w dobrej, sprawdzonej edukacji przedszkolnej. Złożyliśmy w Sejmie trzy wnioski obywatelskie podpisane przez ponad 1mln 600 tys. rodziców. Podpisy były konsekwentnie mielone w sejmowej niszczarce podczas obu kadencji premiera Donalda Tuska oraz premier Ewy Kopacz, z partii, nomen omen, „obywatelskiej". Marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska stwierdziła wtedy: „Od tego, kiedy dzieci pójdą do szkoły, zależy ich rozwój. Dlatego powinni o tym decydować parlamentarzyści, a nie obywatele w referendum". A premier Tusk dał nową wykładnię konstytucji, dowodząc, że są reformy, które przegrałyby w referendum, ale trzeba je wprowadzić, czyli że to nie naród, ale jego partia jest suwerenem. Nasz ostatni projekt ustawy, pod hasłem „Rodzice chcą mieć wybór", PO odrzuciła przez aklamację i to w roku wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Nowy rząd PiS już w grudniu 2015 r. przywrócił rodzicom sześciolatków wolny wybór, o który wytrwale walczyli tyle lat. Już we wrześniu kolejnego roku kilkaset tysięcy rodziców sześciolatków (ponad 80 proc.) skorzystało z nowych przepisów, zostawiając dzieci w przedszkolach. Jednocześnie nowa ekipa w MEN rozpoczęła zupełnie inną reformę.
Kto zebrał podpisy
I oto, jak w lunaparku, gdzie klaun przedrzeźnia dorosłych i dzieci, członkowie poprzedniej ekipy zaczęli wykrzykiwać hasła, przed którymi niedawno zamykali okna gabinetów. Ewa Kopacz wystąpiła w roli trybuna ludu: „Obrona wolnego wyboru jest zapisana jako zobowiązanie naszej partii". W podobny ton uderzyła była minister edukacji, za której kadencji odrzucono milion głosów pod wnioskiem o referendum w sprawie nie tylko sześciolatków, ale też gimnazjów. Do grona krytyków reformy gimnazjalnej dołączyła partia Nowoczesna, której lider Ryszard Petru, owszem, ma dzieci w wieku szkolnym, ale realia oświaty publicznej zna raczej z opowieści. Ruch oporu poprowadził Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego, który swego czasu protestował przeciw wprowadzaniu gimnazjów, a tuż przed ostatnimi wyborami podpisał porozumienie programowe z lewicą, która, o ironio, likwidację gimnazjów miała w programie. I tak oto grupa polityków – dawniejszych zagorzałych przeciwników idei, by w sprawie edukacji wypowiedział się suweren – rozpoczęła wspólnie zbiórkę podpisów pod referendalnym wnioskiem obywatelskim.