Gdy w październiku 2017 r. reforma obniżająca wiek emerytalny stawała się faktem, wielu rodaków życzliwie powitało możliwość skrócenia aktywności zawodowej. Rachunek wydawał się prosty: wezmą pieniądze z ZUS i nadal będą pracować. Wielu już nie na etacie, lecz na umowie o dzieło lub zlecenie. Szef nie da im zarobić tyle co poprzednio, bo przecież dostaną emeryturę, ale pozwoli do niej dorobić. Z zyskiem dla wszystkich: emeryt finalnie będzie miał więcej pieniędzy, a jego szef nie zapłaci od nowej umowy składek na ubezpieczenia społeczne. Podobnie prowadzący działalność gospodarczą: oni też korzystali ze świadczenia, wiedząc, że nadal będą mogli prowadzić firmę.
Czytaj także: Polacy nie spieszą się już z przejściem na emeryturę
Aż 88 proc. z przechodzących na emerytury po obniżeniu wieku emerytalnego złożyło wnioski natychmiast po uzyskaniu prawa do wypłaty z ZUS. Nie trafiały do nich argumenty, że za rok lub dwa uzyskają wyższe świadczenie. Ważne było tu i teraz. Wiadomo, że będąc emerytem i dorabiając, ma się od razu więcej w kieszeni. A co będzie za kilka lat – tym niewielu się przejmowało.
Polacy powoli uczą się jednak liczyć. Każdy dodatkowy rok pracy to emerytura wyższa nawet o 10 proc. Dlatego nie dość, że coraz częściej wstrzymują się z odpoczynkiem po osiągnięciu stosownego wieku (taką decyzję podejmuje już co trzeci Polak), to jeszcze zwiększa się grupa aktywnych zawodowo emerytów.
Rząd, obniżając wiek emerytalny, dął w medialną tubę, że można mieć ciastko i je zjeść. W ubiegłym roku były wiceminister w rządzie PiS z rozbrajającą szczerością oświadczył jednak, że emerytury będą nędzne. Zalecał, jak sobie radzić z głodowymi świadczeniami: „Trzeba dodatkowo się zabezpieczać. Dbać o zdrowie, kształcić, oszczędzać", a także „mieć więcej dzieci, przygotować się na dłuższą pracę" – zachęcał.