PiS nie dał rady, czyli o nie-naprawie Rzeczypospolitej

Sukcesy w kilku obszarach to za mało. PiS nie okazał się partią zdolną załatwić nam państwo przyjaźniejsze, wygodniejsze i racjonalniej urządzone.

Aktualizacja: 10.08.2019 17:05 Publikacja: 09.08.2019 10:00

Potężne wydatki na realizację obiecanej przez Kaczyńskiego wyborczej „piątki” grzebią nadzieje lekar

Potężne wydatki na realizację obiecanej przez Kaczyńskiego wyborczej „piątki” grzebią nadzieje lekarzy i pacjentów na dosypanie pieniędzy do kulejącej służby zdrowia. A to niejedyna dziedzina, w której obóz rządzący porzucił plany reform (na zdjęciu kongres PiS, Warszawa, 2016 r.)

Foto: Reporter, Witold Rozbicki

Ludzie, weźcie od nas pieniądze i się odczepcie – tak niedawno streścił pewien uczestnik internetowych debat podejście rządzącego PiS do państwa i jego obywateli. Jego zdaniem przez cztery lata panująca partia nie zmieniła w Polsce prawie niczego. To paradoksalne podsumowanie rządów ugrupowania przedstawianego jako rzecznik silnej, sprawczej państwowej machiny, jeśli nie aspirant do dyktatury.

Kto był państwowcem?

Gdy nie doszło do koalicji PiS z PO w roku 2005, Jan Rokita, wtedy jeden z liderów Platformy, rysował następującą polityczną metaforę. W Polsce walczą moderniści, zwolennicy naprawy państwa mającej je upodobnić do zachodnich demokracji, z konfederacją sarmatów nieszanujących instytucji. Tymi pierwszymi byli platformersi. Tymi drugimi – pisowcy.

Po roku 2015 po prawej stronie modny stał się odwrotny obraz sytuacji. Obóz naprawy i silnej władzy jest po stronie rządu PiS. Walczą z nim warchoły, zwolennicy atrofii, uwiądu państwa. Powtarzające się porównania tak zwanej totalnej opozycji do targowicy mają ją powiązać z obcymi, przedstawić w roli jurgieltników, zdrajców. Ale targowica optowała przecież za dawną formułą: „Polska nie rządem stoi". PiS to z perspektywy tego opisu państwowcy.

Obie analogie mają niewielki sens. I PO, i PiS nie były w stanie zrobić wiele z polskim państwem. Donald Tusk szybko zmienił to poczucie słabości na zbiór zasad. Rząd miał się jak najmniej wtrącać, zostawiając pole już nie tylko samorządom terytorialnym, ale różnym korporacyjnym instytucjom. PiS korporacyjną naturę państwa podważył, najbardziej w wymiarze sprawiedliwości. Ale w przeciwdziałaniu jej dba przede wszystkim o takie rozwiązania, które służą jego doraźnej, politycznej kontroli. Naprawy, nowych reguł jest w tym niewiele.

Byłoby niesprawiedliwością twierdzić, że nie ma ich wcale. Zrobiono jedną ważną rzecz: usprawniono pobór podatków, szczególnie VAT. Nie tylko poprzez energiczniejszą praktykę, ale też poprzez przebudowę instytucji i procedur, choćby integrację różnych służb zajmujących się tym tematem.

Tusk nie był tym zainteresowany. Ta reforma ułatwiła gigantyczne społeczne transfery. Możliwe, że w podręcznikach, o ile nie będą pisane przez ludzi uprzedzonych, to zostanie wymienione jako zasadniczy tytuł przejścia Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego do historii. Po ośmiu latach PO nie sposób wskazać żadnego tak przełomowego przedsięwzięcia. Podniesienie wieku emerytalnego, uzasadniane zmianą struktury demograficznej społeczeństwa, Platforma właśnie sama na progu obecnej kampanii wyborczej potępiła.

Przy niewielkiej skuteczności kolejnych ekip i większości parlamentarnych to by wystarczyło, aby powiedzieć, że Kaczyński postawił na swoim. Pokazał, że wola polityczna zdeterminowanego centrum jest istotna. Niestety, bilans w innych sferach jest tak zniechęcający, że entuzjazm więźnie w gardle.

Zdrowie: rozkład systemu

W sferze usług publicznych rządy PiS postawiły tamę skromnym przymiarkom do jakiejś formy komercjalizacji, która występowała zresztą jedynie w stosunku do służby zdrowia. Spacyfikowano w imię społecznej równości nawet tak nieśmiałe pomysły jak skromne współpłacenie za usługi medyczne. Niestety, nie towarzyszy temu żaden koncept na poprawę tych usług. Jeszcze przed wyborami 2015 roku snuto zamysły zastąpienia systemu składkowego finansowania służby zdrowia budżetowym. Byłaby to rewolucja o całkiem niewiadomych skutkach – PiS nigdy nie przedstawił sensowych uzasadnień czy wyliczeń, dlaczego taki mechanizm miałby być lepszy. Dziś zresztą wokół tego cisza, więc chyba uznano, że od mieszania w szklance herbaty nie zrobi się słodsza.

Mnożą się za to symptomy rozkładu systemu obecnego. Naturalnie mnożyły się i za rządów PO–PSL, a opozycyjne media zainteresowane są dziś ich nagłaśnianiem. Tyle że nie muszą się specjalnie starać. Spektakularne zgony pacjentów na SOR-ach, ostatnio zaś likwidacja oddziału onkologicznego dla dzieci w Chorzowie z powodu braku specjalistów to rezultat chronicznej biedy panującej w systemie. Kolejki do specjalistów się nie zmniejszyły, chociaż zdawały się niepokoić Polaków u schyłku rządów Tuska i Ewy Kopacz. Pewne objawy poprawy osiąga się drogą sztuczek. Łatwiej dziś dostać się na operację zaćmy, tyle że osiągnięto to, kiedy NFZ radykalnie zaostrzył kryteria dopuszczania do tego zabiegu.

Pamiętam swoje przygnębienie, kiedy doszło do zapaści systemu, po tym gdy NFZ w czasach Tuska nie mógł się dogadać z lekarzami w sprawie kontraktów. W studiu telewizyjnym skarżą się chorzy na raka, że przerwano im kuracje. Ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz mówi im w twarz, że nic takiego się nie stało. Podobnego wrażenia doznałem teraz, kiedy minister zdrowia Łukasz Szumowski zapewnił przed kamerami, że nie ma kłopotów z nabyciem pewnych leków. Zderzono jego deklaracje z relacjami pacjentów. Możliwe, że za kryzys lekowy odpowiadają zaszłości wielu lat, ale minister nie potrafi tego nawet Polakom objaśnić. Sprowadzono go w dużej mierze do kuratora masy upadłościowej. Pokazuje się go rzadko. Nie ma przecież dobrych wieści.

Potężne wydatki wyborcze związane z „piątką Kaczyńskiego" pogrzebały nadzieję, że coś się w tej mierze zmieni. Uznano, że ani lekarze, ani nawet pacjenci z rodzinami nie są wystarczająco groźnym lobby. Nieco inaczej wygląda sytuacja w edukacji.

Edukacja: bałagan

Nieco inaczej, bo tu zdecydowano się na aktywizm, podejmując trud radykalnej przebudowy szkolnych szczebli nauczania. Przeciwnicy tej reformy twierdzą, że lepiej było naprawiać to co jest, niż likwidować gimnazja. Ta reforma ma jednak uzasadnienie, jest nią próba odbudowy silnego liceum ogólnokształcącego. Konsekwencją był i jest bałagan, nie wiem, czy do uniknięcia, bo na przykład kumulacja roczników była jej naturalną konsekwencją. Czy nad niektórymi symptomami tego bałaganu nie można była lepiej zapanować? Czy nowe programy nie są przeładowane i przypadkowe? Temat na wieloletnie badania.

Problemem stało się teraz co innego. Takie wstrząsy, związane z przechodzeniem wielu nauczycieli do innych placówek i z organizacyjnym chaosem, wymagały ich pozyskania. Reforma potrzebowała pracowników zadowolonych, mających poczucie współtworzenia i współodpowiedzialności. Ale to kosztuje. Odmowa większych podwyżek, a potem pomysł, aby powiązać te podwyżki ze zwiększaniem obciążeń, zaprzepaściły szansę na zapewnienie ułożonemu od nowa systemowi stabilności. PiS nie potrzebował być może ogromnej większości nauczycieli do wyborczej większości. Ale przy okazji pozbawił Polskę szansy na nową, lepszą szkołę. Na jesieni będzie w tej szkole dużo frustracji, mało efektów.

Imituje się za to debaty nad systemem „bardziej efektywnym". Aby go zbudować, rząd potrzebowałby potężnej maszynerii. Nie stać go na nią. Szkoła pozostanie zależna od samorządów, więc od wielu odrębnych decyzji organizacyjnych. Wizja ściągania lepszych pracowników do szkół przy okazji obecnego kryzysu, rodząca się czasem gdzieś na obrzeżach obozu rządowego, to czysta fikcja. Nie ma rezerwowego zastępu kandydatów do tego zawodu, a już zwłaszcza nie ma go, kiedy w punkcie wyjścia jest zbiorowe upokorzenie całej grupy zawodowej. Prawda, rząd przeczekał strajk nauczycieli, prawda, będzie mógł się nie liczyć z tą grupą po wakacjach w obliczu własnych dobrych sondaży. Ale to zwycięstwo pyrrusowe z punktu widzenia jakości polskiej edukacji. Nawet jeśli udało się napuścić przeciw nauczycielom część rodziców.

Założenie PiS z roku 2015 było proste: wzmacniamy także wychowawczą rolę szkoły. Wykonał nawet parę ruchów w tym kierunku, wprowadzając różne formy tego wychowania do nowych programów. Ale to wymaga też wzmocnienia nauczycielskiego autorytetu. Zrobiono coś odwrotnego. Nie podjęto też zarazem żadnych pomysłów środowisk liberalnych i lewicowych (wobec których ja akurat jestem sceptyczny), jak większa decentralizacja, postawienie na programy autorskie itd. Jednym słowem wybrano martwotę, zaraz po fundamentalnej reformie.

Do tego dodać należy reformę szkół wyższych, produkt liberalnych chęci ministra Jarosława Gowina. Pod hasłem większej innowacyjności osłabiono uczelnianą samorządność, stawiając na wszechmocnego rektora uzgadniającego swoją politykę z lokalnymi grupami interesu. Poprzez nowe zasady punktowania publikacji uderzono w humanistykę, co wydaje się dokładnie sprzeczne z tożsamościową polityką PiS, ba, z wyborczymi zapowiedziami. Okazuje się, że jest to obóz intelektualnie głęboko niespójny, nieogarniający wszystkich sfer rzeczywistości.

Administracja: przejęcie, nie zmiana

Zwłaszcza przed powstaniem pierwszego rządu PiS konserwatyści, którzy zgłosili akces do obozu Kaczyńskiego, snuli wizje reformy rządowego centrum, choćby przez związanie polityki budżetowej z Kancelarią Premiera, a nie z Ministerstwem Finansów. Miało to uwolnić publiczne wydatki od logiki mechanicznego księgowego na rzecz realizacji priorytetów. Dziś resort finansów stał się, owszem, gumowym narzędziem w rękach rządzących. Bez tego nie byłoby owych potężnych socjalnych transferów. Ale czy to oznacza, że rząd przestał być konfederacją resortów? Że odbywa się w jego ramach spójna koordynacja różnych polityk? Że powstało zaplecze eksperckie z prawdziwego zdarzenia? Nic podobnego się nie zdarzyło. Rządzi przypadkowość, czasem chaos.

W roku 2018 zrezygnowano z kompleksowej ustawy poszerzającej krąg osób zobowiązanych do ujawniania majątków i regulującej lobbing. Była nie tylko oczkiem w głowie ministra Mariusza Kamińskiego, ale też kwintesencją wieloletniej antykorupcyjnej kampanii PiS. Ale w nowej sytuacji stała się w końcu niepotrzebna: wszak państwo jest nasze, po co je kontrolować. Owszem, Kaczyński jest w stanie zarządzać „pokazuchy" w stylu obniżania politykom wynagrodzeń, kiedy wybuchła awantura wokół nagród dla ministrów. Nie ma w tym jednak myślenia systemowego. Jest danie satysfakcji wyborcom plus odegranie się na opozycji, bo jej posłowie także musieli zacisnąć pasa.

Nie wspomina się i o innych dawnych pomysłach, skądinąd formułowanych bardziej wokół PiS niż w jego obrębie. Jak choćby o finansowych konsekwencjach błędnych decyzji urzędnika, przynajmniej takich, które ciężko skrzywdziły obywatela. Nie można tego głosić, skoro urzędnik jest narzędziem partii rządzącej. Nawet bardziej niż kiedyś, wobec częściowego rozmontowania systemu służby cywilnej. Co najgorsze, takiego urzędnika wprawdzie chroni się przed światem zewnętrznym, ale nie płaci mu się porządnie. Można się zastanawiać, czy niektóre pomysły z lustracją majątkową a la minister Kamiński nie szły zbyt daleko. Ale przecież nie rysując przed armią urzędniczą finansowych perspektyw, zrezygnowano z innego antykorupcyjnego zabezpieczenia. Jeśli prawnik obsługujący poważne kontrakty dla armii w MON zarabia nieco ponad 2 tysiące, to o czym my rozmawiamy? Oczywiście, to również antyrecepta na pozyskiwanie dobrych fachowców „z rynku". „Piątka Kaczyńskiego" i tu pogrzebała jakiekolwiek nadzieje nawet na powolne zmiany.

Sprawiedliwość: nadal niesprawna

Wymiar sprawiedliwości stał się w teorii widownią rewolucji. Lub może przynajmniej jej próby, bo część zmian już zakwestionowało sądownictwo europejskie. Gorliwi zwolennicy PiS wierzą, że gdy w składzie Krajowej Rady Sądownictwa zasiądą ludzie bliżsi obecnej władzy, sędziowie zaczną sprawiedliwiej sądzić. Ale przecież prostego przełożenia tu nie ma. To raczej recepta na przypomnienie sędziom, aby byli ostrożni, kiedy przyjdzie im się mierzyć ze sprawami dla tejże władzy szczególnie ważnymi lub kłopotliwymi.

Prokuratorzy także nie staną się sprawniejsi, gdy z jednej strony dostaną większą władzę nad obywatelem, z drugiej będą bardziej zależni od ministra Ziobry. Piszę to z całą świadomością patologii poprzedniego systemu prokuratury „samorządnej", więc korporacyjnej, która sama wybierała sobie szefa, bezradnego wobec podwładnych. Tamto było typowe dla modelu preferowanego przez Tuska. Ale czy nowe sądy i nowa prokuratura naprawdę są efektywne, bliższe obywatelom? Na pewno są świadome, że muszą się liczyć z interesem PiS.

Choć już podczas pierwszych rządów PiS w latach 2005–2007 Zbigniew Ziobro sypał pomysłami na szybsze procesy, w tej akurat dziedzinie zdziałał najmniej. Receptą nie okazują się ani prezesi sądów dobierani przez niego, ani wciąż ociężałe procedury.

Prawda, wprowadzono jedną zmianę o dużych konsekwencjach: uzależnienie doboru spraw przydzielanych sędziom od losowania, co ma nas chronić przed arbitralnością systemu sądowego. Notabene wkrótce po jej wprowadzeniu pojawiła się w Sejmie pokusa, aby się z niej wycofać. Wobec protestów opozycji nie zrobiono tego. Nie można powiedzieć, że ten resort nie zdziałał nic dla obywateli: przypomnijmy mniej dziurawe przepisy antylichwiarskie czy poddanie większej kontroli sobiepaństwa notariuszy (z których „autonomii" ja bym całkiem zrezygnował, bo jest formą swoistej prywatyzacji funkcji państwa). Za to sądy dalej są powolne, nieporadne i niedoinwestowane, jak cała sfera publiczna.

Infrastruktura: zbyt nieśmiało

Jeśli szukamy dowodów na to, że obecna władza nie jest „faszystowska" zgodnie z okrzykami najbardziej zacietrzewionych przedstawicieli opozycji, warto sięgnąć po jeden przykład. Benito Mussolini, zdobywszy władzę na Włochami, doprowadził podobno do tego, że pociągi zaczęły przyjeżdżać punktualnie. Przełamano klątwę bałaganiarskiej natury jego narodu. Po objęciu władzy przez PiS koleje nie polepszyły się ani trochę. Ba, na takich trasach jak Warszawa–Kraków zaczęły znikać tańsze połączenia, za to te droższe, szybkobieżne, będące na początku priorytetem (pendolino), uległy szybko procesowi dostosowania się do całej reszty. Dziś i one się spóźniają, tyle że więcej kosztują.

Zdawało się, że silna, scentralizowana władza będzie w stanie temu zaradzić. Jest taka, ale tylko w gębie. Zachowano stworzony podczas rządów PO system wielu spółek kolejowych, który kiedyś PiS obwiniał o bałagan. Możliwe, że próba ich komasowania groziłaby bałaganem jeszcze większym. Ale fakt, że to, co jest w teorii przedmiotem strategicznej polityki państwa, kojarzy nam się z permanentnymi remontami, częstymi awariami i niekończącym się stresem. Dobrze będzie za 20, 30 lat.

Infrastruktura to koło zamachowe rozwoju państwa, miara jego cywilizacyjnej atrakcyjności i dostępności. Znamy bombastyczne zapowiedzi premiera Morawieckiego odnośnie do Centralnego Portu Komunikacyjnego. Za to nieznane są nam wielkie sukcesy tej władzy w dziedzinie budowania autostrad. Raczej drepce się szlakiem wytyczonym przez poprzedników-przeciwników – z wyraźnym preferowaniem Polski wschodniej, do której poprzesuwano środki z innych regionów (Via Carpatia).

Infrastruktura to też kwestia elementarnej więzi prowincji z cywilizowanym światem. Umieszczenie przywracania połączeń autobusowych pośród punktów „piątki Kaczyńskiego" to oczywiście krok w dobrym kierunku. Okazało się jednak, że łatwiej jest rozdać ludziom pieniądze w postaci poszerzonego 500+ czy trzynastej emerytury, niż uchwalić ustawę walczącą z komunikacyjnym wykluczeniem mniejszych ośrodków – ma ona wiele ograniczeń. Ale i tak te 800 mln zł rocznie to krok w kierunku przywracania Polsce charakteru wspólnoty. – Za wolno, zbyt nieśmiało – chciałoby się powiedzieć.

Państwo wciąż na sznurek

I można by teraz rozpruć cały worek z innymi porażkami i zaniechaniami. Wysypie się z niego niemal całkowite fiasko programu mieszkaniowego. Wypadnie małostkowość, z jaką obwarowano projekt wspierania niepełnosprawnych kryterium dochodowym (nieistniejącym przy prezentach dla ludzi zdrowych). Pojawią się pytania o modernizację armii, nie w formie jedynie tytułów. Nawet akcja kolejnego „przywracania" – posterunków policji na prowincji – nie jest prowadzona konsekwentnie, choć dawała ministrom okazję do publicznych występów.

Politycy obozu rządzącego dociskani o to odpowiadają, że potrzeba wielu lat na nadrobienie zaległości z czasów poprzednich rządów, kiedy wiecznie „nie było pieniędzy". Brzmi to nawet przekonująco. Gdyby nie strategiczne decyzje budżetowe z roku 2015. One odraczają wiele strategicznych decyzji dotyczących finansowania publicznych instytucji i usług o jeszcze więcej lat. Jest to świadoma decyzja i liderzy PiS nie mogą udawać, że ich przy niej nie było.

Jednak w istocie średnio się tym przejmują z jednego powodu. Jeśli przejrzy się ich ostatnie programy, łącznie w tym napisanym i ogłoszonym przez Kaczyńskiego na początku 2015 roku, nie znajdziemy tam wielu konkretnych obietnic modernizacji państwa. Zapowiedzi socjalnych zaś na ogół dotrzymali.

Prezes był sceptyczny wobec wszystkiego, co wymagało racjonalizacji, zaciskania pasa, szukania rezerw. Dlatego odrzucił choćby namowy niektórych swoich ekspertów, aby manipulować przy systemie emerytalnym dla mundurowych. Uznał, że to grozi niepokojem, a może i zapaścią tych służb. Ale tak naprawdę miał podobny stosunek do wszelkich usprawnień instytucji.

Po co zmieniać procedury sądowe, skoro można uzyskać skuteczniejszy wpływ na sędziów, a publice obiecać zaostrzenie kar? Które czasem jest nawet potrzebne, ale daleko nie załatwia sprawy, kiedy mamy wymiar sprawiedliwości zawiązany na sznurek. Niedawno zeznawałem jako świadek (poniekąd także jako pokrzywdzony w czasach PO). Pani prokurator stała podczas przesłuchania – w pokoju były dwa krzesła, drugie potrzebne dla protokolantki. Zresztą i miejsca w pokoju było mało. Na podłodze piętrzyły się akta. Tak było, jest i tak będzie.

Niezależnie od swoich zabiegów, aby pomagać sobie łokciami w utrzymaniu i umacnianiu swojej władzy, co bywa stosunkowo proste, PiS pozostaje partią transferów socjalnych, nie zawsze najcelniej skierowanych, ale jakoś odnoszących się do nierówności w dochodach. Oraz partią załatwienia pewnych postulatów tożsamościowych. Najczęściej reaktywnych, jak wojna z ideologią LGBT. Kompletnie za to nie umie skorzystać z instytucji i środków publicznych dla bardziej długofalowej i bardziej pozytywistycznej przebudowy społeczeństwa, choć czasem jego liderzy o tym mówią. Dobrym przykładem jest krzyżyk, jaki postawili na szkole.

Tym bardziej nie jest partią potrafiącą nam załatwić państwo niekoniecznie tańsze, ale przyjaźniejsze, wygodniejsze i racjonalnej urządzone. Wystarczyć ma nam poczucie, że u władzy są lepsi ludzie. Łącznie z marszałkiem Kuchcińskim latającym samolotem rządowym na narty.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ludzie, weźcie od nas pieniądze i się odczepcie – tak niedawno streścił pewien uczestnik internetowych debat podejście rządzącego PiS do państwa i jego obywateli. Jego zdaniem przez cztery lata panująca partia nie zmieniła w Polsce prawie niczego. To paradoksalne podsumowanie rządów ugrupowania przedstawianego jako rzecznik silnej, sprawczej państwowej machiny, jeśli nie aspirant do dyktatury.

Kto był państwowcem?

Pozostało jeszcze 98% artykułu
Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Koszty leczenia w przypadku urazów na stoku potrafią poważnie zaskoczyć
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu