O czym panowie rozmawiali w Kielcach?
Późną jesienią ubiegłego roku zadzwonił i powiadomił, że zamieszkał ze swoją ukochaną w Kielcach. Tutaj miał mieszkanie z windą, w której mieścił się wózek, a takich możliwości nie zapewniła mu Warszawa na Hożej. Znowu dygresja: był taki moment, że zadzwonił do mnie z wiadomością, że będzie nosił kapelusz. Ja przecież całe życie noszę kapelusze, pewnie dlatego do mnie zadzwonił. Jerzy miał dobrą twarz do kapelusza, a nawet przykładał do swego męskiego wyglądu wagę, do czego, jak każdy protestant, nie przyznałby się za skarby świata, bo oni są ascetyczni. Raz czy dwa widziałem jego zdjęcie w kapeluszu. Kompletny bezsens: nie kapelusz, tylko dekorację kapelusza. Wyszukany esteta, intelektualista, mądry protestant, a kiepski kapelusz. Powiedziałem mu to. Przyjął z pokorą. Nie był kompletny Jerzy. I powiem panu, nawet mi ulżyło, zbliżyło mnie trochę do jego geniuszu.
Wyrównał pan tą ironiczną litanią do kapelusza Jerzego Pilcha porachunki za jego felieton z "Tygodnika Powszechnego" o piesku rasy jack russel terrier, to niech pan opowie, jak wyglądało panów kieleckie spotkanie.
Spotkaliśmy się we czwórkę. Rozmowa była jak to przy chorym. Zaczyna się od tego, że nieźle wyglądasz, w co nie wierzy ani jeden, ani drugi. Ale co powiedzieć? Jerzy na wózku. Widać było, że męczy go mówienie. Nie powiem, by w jego oczach zagościła przyjemność, że mnie widzi, co mnie nie zabolało, bo byłem przyzwyczajony do jego: „Nowicki chodzi po Rynku i świruje". Jurek nie składał się z samych sympatii do drugiego człowieka. Zaczął mnie też powoli nudzić swoim sarkazmem. Ale przeczuwałem w szorstkim facecie z małego miasteczka jak ja, w jego szorstkiej miłości do matki, ogromne zasoby serca. Kiedyś mu o tym wspomniałem. Ale tak się zapędził w kierunku sarkazmu, że idąc w nowym kierunku wrażliwości, musiałby sobie zaprzeczyć. Nie pamiętam już w jakiej książce opisywał podróż bohatera autobusem do dziewczyny. To była literatura najwyższej klasy – klasy Tomasza Manna. Bo Jerzy miał rezerwy w sercu. Poza Lutrem, alkoholem, kobietami. Sarkazm, studzienność, te frazy już znałem. Taki Pilch był mi już znany. Nie znałem Pilcha z ogromnymi pokładami serca.
A był...
...otwarty na niespodziewaną miłość, która go nawiedziła, gdy już na nią nie liczył. I jak napisał nasz wspólny kumpel: „wbrew wszelkim pozorom i przenikliwości dla ludzkiego indywiduum, które na ogół dyktuje sceptycyzm i powściągliwość, był na to uczucie bardzo otwarty".
Tak zwani prawdziwi mężczyźni ukrywają swoją wrażłiwość?
Dobrze, że pan wspomniał to określenie. Prawdziwy mężczyzna to jest wieczne udawanie, próba imponowania i zdobywanie. To tak jak z prawdziwym politykiem. A nasz czas nie jest dla nas, mężczyzn. Czas, w jakim żyjemy, dużo lepiej znoszą kobiety. Zawsze lepiej od nas dźwigały trud życia. Mężczyzna przyjeżdżał na przepustkę, upijał się, robił dziecko i jechał na wojnę zabić albo żeby jego zabili. A kobiecie zostawiał w brzuchu to, co dalej ciągnęło szczęście lub nieszczęście życia. Kobiety są silniejsze psychicznie. Choć nie wierzę im do końca. Mowy nie ma! Zawsze sobie zostawiam 1 proc. wątpliwości. Ale to kobiety wygrywały wojny. One, one, one! One są mocniejsze. A najlepszy dowód, że tuż przed śmiercią to my mężczyźni lądujemy w ich ramionach.
Czy w takich okolicznościach kontynuowaliście spotkania?
Przez kolejne miesiące rozmawialiśmy tylko telefonicznie. Byliśmy umówieni na obiad w restauracji, ale wybuchła epidemia. Ponad dwa miesiące spędziłem na Kujawach, a potem przyszedł koniec maja. Zdążył pomieszkać w Kielcach niespełna pół roku. Jest pochowany bardzo blisko miejsca, w którym mieszkamy i jak na ironię 100 metrów od stadionu Korony. On, najwierniejszy kibic Cracovii.
Mówił mi pan, że napisał nową książkę. Proszę powiedzieć jak pan pisze.
Wstaję rano i kaszlę. Od papierosów. Śniadań nie jadam, bo nie lubię. Ale śp. mama zawsze mówiła, żeby nie palić na czczo, więc z myślą o niej, jem pół banana. I co robić dalej? Tymczasem zdarza się w moim długim życiu coś nowego. Mówię o koronawirusie. Im bardziej groźny – tym bardziej interesujący. Jak każdy ćwierćinteligent rzuciłem się na „Czarodziejską górę" Manna, na „Dziennik roku zarazy" Defoe, „Dżumę" Camusa. Gdziekolwiek opisują zarazę – ja po to sięgam. Ale będąc obstawiony książkami, na dobrą sprawę nie wiem, którą czytam. Wiem tylko, że zawsze muszę czytać „Idiotę", wszystko jedno na której stronie, bo tę książkę znam na pamięć. Dostojewski to jedyny autor, który wzbudza we mnie śmiech. Nie cierpię komedii, zasypiam na komediach, a polskie kabarety? Najchętniej bym wytruł. Natomiast biorę tego rosyjskiego geniusza do ręki i zaczynam się głośno śmiać, aż mi sąsiad w ścianę puka, bo myśli, że mi się coś stało. „Co się panu stało" – pyta. „Coś śmiesznego przeczytałem!". „A co takiego?". „No niech pan sobie wyobrazi panie Zenonie, że przeczytałem, iż „generał Iwołgin tak był zainteresowany kapitanową, że aż głęboko wzdychał. Zwłaszcza przy zawiązywaniu butów". Niech pan zobaczy: ten, który napisał „Biesy", potrafił zdobyć się na tego typu poczucie humoru. Inne książki czytam i zapominam. Zadzwonił do mnie kiedyś Jerzy Gruza i mówi: „Janek, dziwne zjawisko... Czytam po raz dziesiąty „W poszukiwaniu straconego czasu"
i nic nie pamiętam". Odpowiedziałem: „Jurek, nie martw się, dryfujemy w stronę Montaigne'a, który pisze w „Próbach", że rano wymyślał wspaniałe hasło, a wieczorem już go nie pamiętał". Zresztą zapamiętywanie wszystkiego do niczego dobrego nie prowadzi. Choć oczywiście mam nadzieję, że coś z tyłu głowy się odkłada. A poza tym – kto to wymyślił, że książki mają pisać ludzie mądrzy? To jest bardzo wygodna definicja.
I dobrze. Ale każda istota ma swoją opowieść. Swoją książkę. Ja dzięki temu, że znam litery i piszę, po raz pierwszy wspomniałem o moim ojcu. W „Moich psich myślach" spotkałem się z moim ojcem, którego nie pamiętam. Dzięki pisaniu. Czy to mało?
Wspominał pan, że najnowszą książkę „Spotkania w Raju" zawdzięczamy pana fascynacji „Profesorem Tutką i innymi opowiadaniami" Jerzego Szaniawskiego.
Bo bije z nich prostota, ciepło i humor. Pięknie to zagrał w telewizji Gucio Holoubek w serialu Andrzeja Kondratiuka... A w Krakowie jest ulica Rajska. 20 lat temu z panem Piotrem Skrzyneckim upijaliśmy się tam bardzo często w restauracji Raj. U Szaniawskiego profesor Tutka ma swoje opowiadanie, a u mnie jest grono bohaterów, którzy od lat spotykają się w Raju. Stąd tytuł „Spotkania w Raju". Ponieważ trwa pandemia, krakusy opuszczają swoje mieszkania i przenoszą się na stałe do Raju, gdzie mieszkają na pięterku, ponad restauracją, w niej zaś dyskutują. Każdy ma swoją opowieść. O życiu, miłości, literaturze, Polsce, o wszystkim. To jest ich zabawa. Wszyscy są grubo po siedemdziesiątce, czyli w grupie podwyższonego ryzyka. Aktor nazywa się Miniony, restaurator Jan Obrotny, kelnerka – Ewa Podaj. Jest lekarz mądry jak Vetulani albo doktor Szczeklik. I hodowca róż, co chce wyhodować jej czarną odmianę i nazwać ją... Pandemia.