Pracownicy wymiaru sprawiedliwości buntują się przeciwko niskimi pensjom, i słusznie. Podczas gdy sędziowie mają od lat zapewniony mechanizm podwyżek uposażeń, tak ważna w krwiobiegu Temidy grupa zawodowa pozostaje na antypodach sfery budżetowej, zaniedbywana i pomijana.
Ci ludzie, często z wykształceniem prawniczym czy po aplikacji sędziowskiej, zarabiają mniej niż pracownicy sieci handlowych przy kasach; zdarza się, że nawet poniżej płacy minimalnej, i to po wielu latach pracy.
Ich bunt, oburzenie i żądania są słuszne, bo ich sytuacja zawodowa nijak się ma do sytuacji Polski i większości obywateli, których wynagrodzenia, a co za tym idzie stopa życiowa, od lat rosną.
Protesty pracowników sądownictwa, polegające na masowym przechodzeniu na L-4 nie są oczywiście tak spektakularne jak protesty policjantów, nie mówiąc już o górnikach, ale mogą być bardzo dotkliwe dla funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Przedsmak mamy już w kilku małych sądach, w których nie ma możliwości przesuwania kadr. Gdzieniegdzie spadły z wokandy wszystkie zaplanowane rozprawy, a problem każdego dnia będzie się pogłębiał, gdyż protest zapowiedziano do 21 grudnia. W efekcie wiele spraw rodzinnych, majątkowych czy najogólniej mówiąc, cywilnych przesunie się o co najmniej kilka miesięcy, bo wtedy pewnie zostaną ustalone nowe terminy rozpraw.
Dla podsądnych to bardzo frustrująca sytuacja, gdyż i bez protestu na większość wyroków trzeba czekać bardzo długo, a co gorsza, spraw do sądów wpływa coraz więcej.