I bardzo dobrze, bo obecnie najważniejszą barierą w rozwoju PPP w Polsce wydaje się brak zrozumienia jego mechanizmów, czyli brak porozumienia pomiędzy partnerami co do podziału ryzyka i ewentualnych zysków. Często w negocjacjach strony przerzucają się przykrymi obowiązkami – przykładowo, kto ma ponosić koszty budowy, a potem koszty eksploatacji, kto ma płacić za skutki nieprzewidzianych zdarzeń zarówno tych gospodarczo-finansowych (np. przedłużających się robót, inflacji, zmian w prawie), jak i losowych albo kto ma ponosić ryzyko braku popytu na dane usługi (jeśli w danym przedsięwzięciu przewidziane są jakieś opłaty od mieszkańców). Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że obie strony prowadzą między sobą grę w podchody i każdy chciałby wziąć na swoje barki jak najmniej obciążeń, za to zgarniać jak najwięcej zysków.
Czytaj także: W tej grze każdy może wygrać
Tymczasem partnerstwo publiczno-prywatne tak nie działa. Wbrew pozorom, nie przynosi ono ani żadnych nadzwyczajnych oszczędności (w porównaniu z inwestycjami realizowanymi w „tradycyjnej" formule), ani nadzwyczajnych dochodów w publicznej kasie. Daje za to inne korzyści. Przede wszystkim m.in. dzięki wydłużonej w czasie formule wypłaty wynagrodzenia stronie prywatnej poszerza możliwości inwestycyjne samorządów i rządu. Skoro budowę parkingów w mieście może sfinansować firma prywatna, to samorząd może uwolnione środki przeznaczyć na coś bardziej pilnego.
W sumie PPP może być sytuacją typu win-win, gdzie wygrywa każda ze stron. I może przynieść oczekiwane przez rząd ożywienie inwestycyjne. Ale trzeba odzwyczaić się od myślenia, by za wszelką cenę przechylać szalę zwycięstwa na swoją stronę.