W 2018 r. średnia płaca w Polsce wynosiła ok. 1,05 tys. euro miesięcznie brutto, czyli prawie trzy raz mniej niż średnia w UE, wynosząca 2,98 tys. euro. W całej Unii pod względem płac zajmowaliśmy szóste miejsce od końca.
Ale przez lata te różnice się zmniejszają. I tak, o ile jeszcze w 2020 r. polska średnia płaca wynosiła raptem 23,5 proc. średniej unijnej, o tyle obecnie to 35,5 proc. – W niespełna dwie dekady zmniejszyliśmy więc dystans o 1/6. Ile czasu zajmie nam jednak pokonanie pozostałych 5/6 dystansu? – pytał Tomasz Wróblewski, partner zarządzający Grant Thornton, podczas środowej prezentacji raportu „Salary Catch Up Index", który jest próbą odpowiedzi na powyższe pytanie.
Kto w naszym zasięgu
Eksperci Grant Thornton wyliczyli, jaka była średnia realna dynamika płac w poszczególnych krajach UE w latach 2016–2018 (w części krajów płace nawet realnie spadały). I przeanalizowali, co by się działo, gdyby takie tempo utrzymywało się przez kolejne dekady. W takim matematycznym ujęciu średni poziom płac w Polsce zrównałby się ze średnią unijną w 2069 r., a więc za 50 lat. Najszybciej, za osiem lat, dogonilibyśmy Portugalię (gdzie poziom płac jest stosunkowo niski i rośnie średnio tylko o 0,6 proc. rocznie) oraz Grecję (gdzie płace nawet się obniżają) – za dziesięć lat. Nieco paradoksalnie znacznie dłużej zajęłoby nam dogonienie tych krajów naszego regionu, które co prawda mają tylko trochę wyższe płace, ale rozwijają się tak samo szybko lub nawet szybciej niż my. I tak, poziom wynagrodzeń w Czechach możemy przegonić za 80 lat, w Estonii za ponad 370 lat, a Węgier nie dogonimy nigdy (bo tam i więcej płacą, i podwyżki są większe).
Tomasz Wróblewski podkreśla, że takie wyliczenia nie są prognozą, nie uwzględniają bowiem wielu zmian, jakie mogą zajść w gospodarce w nadchodzących latach. – Ale pokazują, że wciąż od krajów zachodnich dzieli nas prawdziwa przepaść – zaznacza.