Był czwartek, trzy dni przed drugą turą wyborów prezydenckich 2020 roku. Obudziłem się o piątej rano i włączyłem telewizor. Andrzej Duda rozdawał górnikom bułki pod jedną ze śląskich kopalń. Godzinę później był w jakiejś lokalnej piekarni. O ósmej w Katowicach składał kwiaty pod pomnikiem Powstań Śląskich. Czekałem na relacje z kampanii Rafała Trzaskowskiego. O dziewiątej doczekałem się – w siedzibie swojej partii wystąpił przed dziennikarzami i zapowiedział, że w razie swojego zwycięstwa zwoła natychmiast Radę Gabinetową. W jakiejś sprawie, której nie pamiętam. Zresztą, nie pamiętałem jej już godzinę po tamtym wystąpieniu.
Wiceprzewodniczący PO i jego sztab stworzyli mit fantastycznej kampanii, w której minimalnie przegrali, ale za to zgromadzili energię dziesięciu milionów Polaków. Nic z tego nie jest prawdą.
Kampania była banalna i odtwórcza – zwłaszcza w drugiej turze Trzaskowski nie zrobił nic (poza bardzo dobrą rozmową z Szymonem Hołownią ułatwiającą transfer głosów od drugiego do pierwszego), co choćby ocierało się o oryginalność. Kampania nie miała przekazu, na każdym wiecu (bez względu na to, gdzie się znajdował) Trzaskowski powtarzał te same bon-moty i grepsy, jego sztab brzydził się sięgnąć po sprawę ułaskawienia pedofila przez Dudę (zaczęto to robić nieśmiało na trzy dni przed dniem drugiej tury wyborów), nie pojechał do Końskich na debatę (którą mógł zerwać, wcześniej przemawiając wprost do wyborców swojego konkurenta właśnie w sprawie ułaskawienia) ani dzień później, kiedy mógł spotkać się z mieszkańcami tego miasteczka już nie w formule ułożonej przez PR-owców PiS oraz funkcjonariuszy TVP, lecz po prostu na rynku czy targu.
Energia uleciała
Trzaskowski nie przegrał „minimalnie". Przegrał boleśnie i znacząco – prawie dokładnie taką różnicą głosów, jak pięć lat wcześniej Bronisław Komorowski (on został pokonany przez Dudę różnicą 422 tys. głosów, a Komorowski 518 tys. głosów). Jeśli kampanię tego drugiego uważa się za katastrofalną, to jakim cudem wszyscy dali sobie wmówić, że przegrana podobnym stosunkiem głosów była wielkim sukcesem (zwłaszcza po pięciu fatalnych latach Dudy w Belwederze)?
I wreszcie – nie zgromadziła się wówczas energia dziesięciu milionów Polaków. Raczej odwrotnie – właśnie wówczas wyparowała. Wyborcy głosowali na polityka PO nie dlatego, że się w nim zakochali, ale dlatego, że był jedynym już wówczas przedstawicielem „antypisu". Jeśli ktoś choć trochę rozumie mechanizmy neurobiologiczne i psychologiczne, to musi wiedzieć, że w chwili przegranej energia społeczna się ulatnia, a nie kumuluje. Jeśli w jakimś sektorze elektoratu mogła ona wzrosnąć, to u wyborców zwycięskiego Dudy, a nie przegranego Trzaskowskiego.