Tomek (imię zmienione) blisko dwa lata temu pod Londynem otworzył polskie minidelikatesy. Interes szedł świetnie, więc mężczyzna pomyślał o kolejnym skierowanym do Polaków biznesie. Ze wspólnikiem otworzył biuro księgowo-doradcze.
Kilka miesięcy później za namową kolegi wszedł w spółkę z lokalnym pubem, w którym organizował polskie wieczory. Aby rozreklamować swoje przedsięwzięcia, drukował broszury z ogłoszeniami. Wszystko finansował z dostępnych przedsiębiorcom kredytów i pożyczek, a także posługując się kartami kredytowymi.
– Wszystko skomplikowała sytuacja osobista – opowiada Tomek. – Narzeczona zaszła w ciążę, był kosztowny ślub, a z domu wynajmowanego wspólnie ze znajomymi przenieśliśmy się do osobnego mieszkania. Potem pojawiło się dziecko, a ja musiałem na to wszystko zarobić...
Koszty wynajmu lokali, opłacenia pracowników i rachunków stale rosły. Gdy po raz pierwszy banki odmówiły realizacji czeków, jakie ze wspólnikiem wystawili pracownikom, dziurę w budżecie postanowili załatać pieniędzmi z kolejnego kredytu.
– Czując kłopoty, kolega wycofał się ze spółki, żądając rzekomo wypracowanego zysku. Zostałem sam z długami. Na księgowych nie było mnie stać. Zamknięcie biura, a potem sklepu nic dało, bo za zerwanie umów najmu lokali obciążono mnie karami finansowymi – wspomina.