Nie, mamy podobną wrażliwość, zadajemy podobne pytania, śmiejemy się z tych samych dowcipów. A pracując z Kevinem, po prostu podziwiam go z jeszcze jednego powodu — za profesjonalizm. Może gdybyśmy grali, jak para Taylor — Burton w „Kto się boi Virginii Woolf?”, byłoby trudniej. Przy „Złym dotyku” przeżywaliśmy tragedię bohaterów razem.
Rozmawiałam kiedyś z Jeremym Ironsem, który powiedział mi, że nie może pracować z żoną, Sinead Cusack. Są bardzo dobrym małżeństwem, ale gdy razem grali w filmie, o mało się nie rozstali. W hotelu mieszkali w oddzielnych pokojach.
My takich kłopotów nie mamy. Co prawda produkcja zorganizowała nam dwie osobne garderoby, ale po pracy byliśmy zwyczajnym małżeństwem, które wraca do domu, do dzieci. Próbujemy nie przenosić stresów z planu do prywatnego życia. Z Kevinem staramy się nie mówić w domu o kinie. Nie zawsze się to udaje, ale pilnujemy się, żeby nie przekroczyć takiej niebezpiecznej granicy, poza którą aktorskie małżeństwa popadają w rodzaj paranoi. Pod koniec dnia, niezależnie od tego, kim jesteśmy na planie, stajemy się sobą. I jest nam razem dobrze.
Zdarza się, że gra pani z mężem sceny miłosne. Czy to też nie wpływa na wasze relacje? Jeszcze raz posłużę się aktorskim przykładem. Nicole Kidman i Tom Cruise po „Oczach szeroko zamkniętych” rozstali się.
Sceny seksu zawsze są trudne do zagrania. Boję się ich, bo one bardzo głęboko wchodzą w sferę naszej własnej intymności. Obnażają, dotykają najczulszych strun. Ale traktuję je zawodowo. Jeśli są potrzebne w filmie, jeśli ukazują jakieś skrywane cechy osobowości bohaterów albo popychają naprzód akcję — nie oponuję, tylko gram je. Czasem także z mężem. Wtedy staram się nie myśleć, że to Kevin. Patrzę na niego tak, jakby bohaterka filmu patrzyła na swojego partnera.
Opowieści o aktorach romansujących z partnerami przy każdym nowym filmie są mocno przesadzone. Jak człowiek ma dom, w którym dobrze się czuje, to go chroni