Od warszawskiej premiery w 1957 roku utwór Gombrowicza grany był na świecie ponad 200 razy. W zdecydowanej większości inscenizacji oglądamy zderzenie dwóch światów. Pełnego blichtru, sztuczności i konwenansów reprezentowanego przez królewski dwór i tego naturalnego, który symbolizuje tytułowa bohaterka.
Sama obecność Iwony na królewskim dworze upokarza wszystkich. Ludzie ustawieni wygodnie na posadach czują się zagrożeni, nie spełniają się dobrze w swoich funkcjach, zmuszeni są odgrywać coraz głupsze role, brnąć w niedorzeczne sytuacje. Kiedy zaczynają patrzeć na siebie jej oczami, z każdego wyłażą rzeczy wstydliwe, nieprzystojne, głupie. Jak pisał Jan Kott: „wszyscy są przez Iwonę upupieni, każdy czuje, że mu rośnie jakaś potworna gęba".
W dzisiejszych czasach reżyserzy, sięgając po „Iwonę...", ostrze groteski kierują najczęściej w stronę celebrytów, ich świata pozorów i wydumanych wartości. W starciu z takim światem ludzie normalni, tacy jak ona, nie mają żadnych szans. Wydają się niereformowalni, bo nie dają się „sformatować". Stają się zagrożeniem, wyrzutem sumienia i dlatego trzeba ich zniszczyć.
Przeciwstawiając groteskowość dworu naturalności Iwony, reżyser Agnieszka Glińska dopisała do tej opowieści motyw z księcia i żebraka. Pokazała, że Królowa Małgorzata w swym rozmemłaniu jest bardzo bliska „niesformatowanej" Iwonie. I że to zwykła ironia losu sprawiła, że przyszło im zajmować takie a nie inne miejsce w świecie.
Jest w tym spektaklu kilka artystycznych perełek. Przede wszystkim Ewa Konstancja Bułhak. Rozpiętość możliwości aktorskich, jaką zaprezentowała w postaci Królowej Małgorzaty, rozciągała się między Helen Mirren (grającą niedawno Elżbietę II) a... Wandą Łuczycką, która specjalizowała się w tzw. kobietach z ludu i notabene wystąpiła w prapremierze utworu w warszawskim Dramatycznym. Jerzy Radziwiłowicz i Marcin Hycnar kontynuowali swą owocną przygodę z Gombrowiczem zapoczątkowaną przed laty u Jerzego Jarockiego.