Grubo ponad 100 tys. uchodźców, dziesiątki cywilnych ofiar śmiertelnych, walki w dwu miastach przygranicznych Ras al-Ajn oraz Tal Abjad, tureckie naloty i ostrzał kurdyjskich celów oraz niebezpieczeństwo odrodzenia się tzw. Państwa Islamskiego – taki jest bilans trwającej od pięciu dni interwencji tureckiej armii nazwanej „Źródłem pokoju”.
Siły w tej wojnie są nierówne. Z jednej strony nowoczesna armia turecka, druga potęga w NATO, wspomagana przez tzw. Syryjską Armię Narodową. Z drugiej może liczne – co najmniej 40 tys. bojowników – siły YPG (powszechne jednostki ochrony), czyli milicji samozwańczej kurdyjskiej autonomii, sprawujące kontrolę na obszarach północno-wschodniej Syrii. Wspomagana przez USA jako sojusznik w walce z ISIS miała otrzymać w ostatnich latach co najmniej 400 pojazdów bojowych oraz kilkaset ciężarówek broni i wojskowego zaopatrzenia o łącznej wartości pół miliarda dolarów.
Na antytureckiej demonstracji Kurdów w Bejrucie
Jednostki YPG są jednak bezbronne wobec ataków lotniczych i artyleryjskich, nie mają też skutecznej broni przeciwpancernej. Ślą więc prośby do USA, aby ustanowiły strefę zakazu dla tureckich samolotów.
Nie ma mowy, aby Waszyngton miał się na to zdecydować. Donald Trump bronił w sobotę swej decyzji o wycofaniu amerykańskich oddziałów z północnej Syrii, co było zielonym światłem dla Erdogana. Radzi obecnie bojownikom YPG, aby po prostu wycofali się na południe. -– Nie możemy strzec granicy pomiędzy Syrią a Turcją – tłumaczył w sobotę.