Nieczyste gry o aborcję

Kłamstwo należy do klasycznych metod stosowanych w kampaniach na rzecz aborcji. Proaborcyjni działacze także szczególnie chętnie – bo to łatwe – manipulują młodymi osobami – pisze publicysta

Publikacja: 13.06.2008 02:30

Nieczyste gry o aborcję

Foto: AP

Od kilku dni nie ustaje burza medialna wokół ciężarnej 14-latki z Lublina i jej perypetii związanych z tym, czy powinna urodzić dziecko czy dokonać aborcji.

Ten przypadek doskonale pokazuje niezmienne od lat metody działania środowisk proaborcyjnych.

Ciekawe, że zarówno w tym przypadku, jak i w innych tego typu bardzo często sprawa zaczyna się od przeinaczenia czy wręcz kłamstwa. „Odmówili aborcji zgwałconej 14-latce” – krzyczał duży tytuł na drugiej stronie „Gazety Wyborczej” (7 – 8 czerwca 2008 r.). Potem okazało się, że dziewczyna nie została zgwałcona, lecz zaszła w ciążę z rówieśnikiem. „Wyborcza” utrzymywała, że nieletnia dziewczyna nazwana Agatą domagała się aborcji. W rzeczywistości do aborcji dążyła od początku jej matka. Sama dziewczyna nie wiedziała, jak postąpić, wahała się, zmieniała zdanie, ulegała presji.

Nawet kiedy inne media podały prawdziwe informacje, „Wyborcza” nie sprostowała swoich pomyłek i nie przeprosiła czytelników za wprowadzenie w błąd. Nieprawdziwa informacja zaczęła żyć własnym życiem, a nawet stała się punktem wyjścia do prowadzenia dyskusji na temat zalegalizowania w Polsce aborcji.

Federacja Wandy Nowickiej z uporem dąży do tego, by „Agata” nie urodziła dziecka. Chce też, by sprawa nastolatki z Lublina stała się pretekstem do zmiany prawa

Warto przypomnieć, że w Stanach Zjednoczonych precedensowa sprawa (Roe vs. Wade), która doprowadziła w 1973 r. do legalizacji aborcji, opierała się na takim samym kłamstwie. Młoda kelnerka z Teksasu Norma McCorvey, występująca pod pseudonimem Jane Roe, zeznała, że chce usunąć ciążę, która jest wynikiem gwałtu. Złożyła fałszywe zeznania. Dopiero w 1980 r. przyznała się, że żadnego gwałtu nie było.

Do manipulacji doszło także w innej głośnej sprawie, która również przyczyniła się do legalizacji aborcji w USA (Doe vs. Bolton). Sandra Cano, występująca w procesie jako Mary Doe, zgłosiła się do prawników z Atlanta Legal Aid z prośbą o poradę w sprawie rozwodowej. Adwokatka Margie Hames jednak tak pokierowała procedurami prawnymi, że bez wiedzy i zgody zainteresowanej wmanipulowano ją w pozew zbiorowy i w jej imieniu wystąpiono do sądu o zgodę na dokonanie aborcji w szpitalu Grand Hospital w Atlancie.

Gdy Sandra Cano dowiedziała się, że ma zostać poddana aborcji, uciekła do Oklahomy i tam urodziła dziecko. Jak podkreśla, „nikt mnie nigdy nie pytał, czy chciałabym usunąć ciążę, bo nawet nigdy o tym nie myślałam”. Mimo to werdykt Sądu Najwyższego właśnie w jej sprawie otworzył drogę do legalnych aborcji praktycznie na każde żądanie kobiety w dowolnym okresie ciąży.

O świadomym kłamstwie jako metodzie prowadzenia kampanii na rzecz aborcji wiele mówił dr Bernard Nathanson, który od 1968 r. stał na czele National Association for the Repeal of the Abortion Laws (NARAL) – głównej organizacji, która przyczyniła się do zalegalizowania aborcji w USA.

Nathanson (który później dołączył do ruchu antyaborcyjnego) przyznawał, że instytucje proaborcyjne celowo podawały fałszywe dane dotyczące wielkości podziemia aborcyjnego, liczby zgonów w wyniku nielegalnych zabiegów i poparcia dla legalizacji aborcji. „To była taktyka samonapędzającego się kłamstwa, które odpowiednio często powtarzane potrafi przekonać opinię publiczną” – pisał, przyznając, że był wówczas pojętnym uczniem doktora Goebbelsa, który twierdził, że kłamstwo powtarzane tysiąc razy za tysiąc pierwszym razem staje się prawdą.

W sprawie „Agaty” z Lublina od początku przewija się postać Wandy Nowickiej, przewodniczącej Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Reprezentuje ona w Polsce Międzynarodową Federację Planowania Rodziny (IPPF – International Planned Parenthood Federation), której założycielką była Amerykanka Margaret Sanger.

Federacja Wandy Nowickiej z uporem dąży do tego, by „Agata” nie urodziła dziecka. Chce też, by jednostkowa sprawa nastolatki z Lublina stała się pretekstem do dyskusji o zmianie prawa chroniącego życie nienarodzonych. Korzysta przy tym z doświadczeń, jakie IPPF zdobyła w innych krajach. Taki mechanizm postępowania został wypracowany w ostatnich latach zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej.

Polega on na tym, że najpierw nagłaśnia się medialnie szczególnie dramatyczny pojedynczy przypadek, np. zajście w ciążę małoletniej dziewczynki na skutek gwałtu. Następnie wymusza się dla tego jednostkowego przypadku w drodze wyjątku odstępstwo od obowiązujących norm, czyli zezwala się na aborcję. W końcu zaś dochodzi do tego, że owo odstępstwo staje się nie wyjątkiem, lecz regułą. W celu przeprowadzenia takich medialnych kampanii proaborcyjnych nagłośniono przypadki dwóch dziewczynek – Rosity i Evity w Nikaragui, Claudii w Argentynie i anonimowej 11-latki w Kolumbii.

Odpowiednio opowiedziana historia prywatnego życia, oddziałująca na emocje i niepozostawiająca nikogo obojętnym, skutecznie rozpoczyna proces zmieniania świadomości społecznej. Przed oczyma stawia bowiem alternatywę: co jest ci bliższe – szczęście konkretnej, doświadczonej przez los osoby, czy racje bezdusznego prawa, logika abstrakcyjnego paragrafu? W ten sposób z jednostkowej sytuacji wyprowadza się wnioski o konieczności zmiany całego prawa.

Epatowanie przy takich okazjach współczuciem dla nieszczęśliwej kobiety jest jednak tylko argumentem w debacie politycznej. W rzeczywistości organizatorzy proaborcyjnych batalii nie podchodzą do swoich bohaterów indywidualnie. Wspomniana Norma McCorvey (alias Jane Roe) opowiada, że dla swoich prawniczek, Lindy Coffee i Sary Weddington, była nikim. Podkreśla, że była im potrzebna tylko jako przedmiot, którym mogły się posłużyć w walce o aborcję.

Podobnie instrumentalnie potraktowana została Sandra Cano, której nawet nie zapytano, czy chce urodzić dziecko. Reprezentujący ją przed sądem adwokaci nie ukrywali, że w ogóle nie liczą się z jej zdaniem.

Szczególnie chętnie – bo to łatwe – proaborcyjni działacze manipulują młodymi osobami. A skutki takich działań bywają dramatyczne. Na początku ubiegłego roku we Włoszech rodzice przy wsparciu organizacji proaborcyjnych zmusili do dokonania aborcji 13-letnią Valentinę, która zaszła w ciążę ze swym 15-letnim chłopakiem, choć bardzo chciała urodzić dziecko. Trauma spowodowana aborcją sprawiła, że dziewczyna trafiła do szpitala psychiatrycznego w Turynie.

Nie wiadomo jeszcze, jak potoczy się życie małej córeczki Alicji Tysiąc, polskiej bohaterki proaborcyjnych feministek. Dziewczynka od najmłodszych lat słyszy, że najlepiej byłoby, gdyby się nie urodziła. Że gdyby można było cofnąć czas, mama by ją usunęła. Że przez samo swoje istnienie jest przyczyną cierpień matki. Dziwne byłoby, gdyby pozostało to bez wpływu na jej psychikę.

Podobny mechanizm – odwoływania się do dramatycznych przykładów osobistych – stosowano też w wielu krajach w przypadku eutanazji. W Polsce pretekstem do dyskusji o legalizacji tej praktyki stała się półtora roku temu się historia Janusza Świtaja. Kiedy ten sparaliżowany od 12 lat mężczyzna wystosował do sądu dramatyczny apel z prośbą o wykonanie na sobie eutanazji, od razu znalazło się wielu „życzliwych” domagających się spełnienia jego żądań.

Powstały nawet solidaryzujące się z nim strony internetowe, na których zbierano podpisy pod wnioskiem o zalegalizowanie eutanazji. Twórcy stron powoływali się na współczucie, litość, a nawet miłosierdzie dla cierpiącego bliźniego. Znani profesorowie domagali się dla Janusza prawa do samobójstwa. Poważni publicyści pisali, że wszelkie argumenty przeciwko eutanazji można wyrzucić za okno, kiedy staje się twarzą w twarz z bólem drugiego człowieka.

Problem polega tylko na tym, że samobójstwo (czy jego nieudana próba) nie jest karane ani w Polsce, ani w innych krajach. Zalegalizowanie eutanazji to nie zgoda na samobójstwo, to licencja na zabijanie. Nawet w przypadku, gdy o skrócenie życia prosi osoba sparaliżowana, czyn ten obciąża sumienie sprawcy. Tak więc owe pełne współczucia głosy, domagające się skrócenia cierpień chorego, w rzeczywistości mówiły: zabić go.

Dziś jednak Janusz Świtaj jest pełen zapału, nadziei i życia. Co takiego się stało? Co tak odmieniło człowieka, który przez dłuższy czas był męczennikiem walki o prawo do eutanazji? Otóż wystarczyło, że do człowieka, który czuł się opuszczony, nikomu niepotrzebny, pozbawiony poczucia sensu życia, ktoś wyciągnął dłoń. To nie była pusta litość czy fabrykowanie łatwych wzruszeń na odległość, które czynią nas lepszymi we własnych oczach, gdyż pokazujemy światu i sobie, jak potrafimy przejmować się losem innych. To była autentyczna troska, opieka i – myślę, że nie nadużywam tego słowa – miłość.

Anna Dymna zrozumiała, że Janusz Świtaj nie prosi o śmierć, tylko woła o życie. Gdy w życiu chorego pojawiła się miłość, wróciła mu chęć życia. Świat nabrał sensu.

Podobnie dzieje się w przypadku aborcji. Linda Coffee i Sara Weddington, reprezentujące przed sądem Normę McCorvey, twierdziły, że jeśli ich klientka urodzi dziecko, jej życie zamieni się w koszmar nie do zniesienia. Sąd podzielił tę argumentację i zalegalizował aborcję. Ale proces trwał tak długo, że Norma McCorvey nie zdążyła skorzystać z prawa, które dzięki jej casusowi wywalczono. Urodziła dziecko. I co się okazało? Dziś uważa, że była to najszczęśliwsza decyzja w jej życiu.

Istnieje natomiast wiele relacji kobiet cierpiących na różne zaburzenia spowodowane aborcją, które mówią, że było to najbardziej traumatyczne doświadczenie w ich życiu. I że gdyby dało się cofnąć czas, nigdy by tego nie zrobiły. Decyzja o aborcji zapada bowiem najczęściej wtedy, gdy kobieta czuje się pozbawiona wsparcia, zostawiona sama sobie, niekiedy w stanie desperacji lub rozpaczy.

Można postąpić wobec niej tak, jak wobec Janusza Świtaja: albo z argumentacją pełną współczucia nakłonić ją, by unicestwiła rodzące się życie, albo wyciągnąć do niej rękę i dać życiu szansę. Gdyby sądy wysłuchały desperackich próśb Świtaja i litościwy eutanasta uśmiercił pacjenta, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, że sparaliżowany człowiek, który czuł się nikomu niepotrzebny, może cieszyć się życiem i pomagać innym. Gdyby Norma McCorvey nie urodziła dziecka, nigdy nie dowiedziałaby się, że to dziecko jest dziś jej największym szczęściem.

Decyzja o aborcji czy eutanazji opiera się na strachu. Na strachu przed przyszłością. Niestety są ludzie, którzy wypracowali skuteczne metody podsycania tych lęków. I bez żadnych oporów grają przerażeniem i obawami innych.

Autor jest publicystą, redaktorem kwartalnika „Fronda”

Od kilku dni nie ustaje burza medialna wokół ciężarnej 14-latki z Lublina i jej perypetii związanych z tym, czy powinna urodzić dziecko czy dokonać aborcji.

Ten przypadek doskonale pokazuje niezmienne od lat metody działania środowisk proaborcyjnych.

Pozostało 98% artykułu
Społeczeństwo
Komisja decyduje, który zabytek można kupić do muzeum
Społeczeństwo
Ośrodek Karta apeluje o pomoc finansową
Społeczeństwo
Sondaż: Jak Polacy oceniają zgodę na atakowanie celów w głębi Rosji bronią USA?
Społeczeństwo
Gdzie i jak będzie padać w sobotę i niedzielę? W pogodzie typowe przedzimie
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Społeczeństwo
Co 16. dziecko, które rodzi się w Polsce, jest cudzoziemcem. Chodzi o komfort życia?