Patron? Słońce Wybrzeża
2001 rok. Marynarką dowodzi admirał Ryszard Łukasik – elokwentny, oczytany, świetnie się prezentuje i jest koneserem owoców morza. Wyróżnia się na tle ówczesnej generalicji. Politycy go lubią, jest faworytem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Panowie mają okazję do częstych spotkań, bo głowa państwa sporo czasu spędza w pięknie odremontowanym ośrodku Mewa na Helu. To właśnie Łukasik, nazywany wśród wojskowych Słońcem Wybrzeża, jest ojcem chrzestnym i patronem projektu „Gawron". Uwiedziony ideą zostaje też zaczynający urzędowanie premier Leszek Miller – były marynarz łodzi podwodnej. W listopadzie 2001 r. w Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni odbywa się impreza z wielką pompą. Pierwsze nity w kadłub okrętu wbijają Leszek Miller oraz Marek Siwiec, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, prawa ręka prezydenta Kwaśniewskiego. Plany są mocarstwowe. Korwet ma być aż siedem! Niewidzialne dla radarów i uzbrojone po zęby. Decydenci zawierzyli admirałom wedle zasady: „to są fachowcy, którzy przecież najlepiej wiedzą, czego im trzeba".
Środowisko związane z marynarką triumfowało. – Admiralicję i ludzi ze Stoczni Marynarki Wojennej łączyły silne więzi towarzyskie, w niektórych przypadkach również rodzinne. To jeden organizm. Byli zachwyceni. My będziemy mieli korwety, wy kontrakt na długie lata. Być może specyficzne relacje między dowództwem a stocznią zaważyły na formie kontraktu, jaki zawarto między stronami. Z analiz MON wynika, że umowa jest skrajnie niekorzystna dla marynarki. To jeden z wątków, którymi dziś zajmuje się prokuratura – opowiada nasz rozmówca z ministerstwa.
Kac Sikorskiego
Częściowe otrzeźwienie przychodzi zaraz po rozpoczęciu projektu. Rząd Millera zasypuje dziurę budżetową, którą zostawiła ekipa AWS. Już na początku wyhamowano z planami – z siedmiu gawronów wybudowane mają zostać dwa, za chwilę projekt kurczy się do jednej korwety. Na dalszy plan schodzi fakt, że program przestaje się spinać ekonomicznie. Stocznia za ciężkie pieniądze kupiła maszyny do budowy okrętów. Biznesplan miał się dla niej domykać przy zwodowaniu kilku jednostek, a nie jednej. Ale nikt nie alarmuje. Lepiej budować dwa okręty niż żadnego. Pieniądze płyną nie tak szerokim strumieniem, jak się spodziewano, ale jednak płyną.
Gdy premierem zostaje Marek Belka, faworyt prezydenta Kwaśniewskiego, projekt dostaje mocny zastrzyk finansowy. Kolejny aplikuje Radosław Sikorski, minister obrony w PiS-owskim rządzie. Za jego czasów na projekt idzie 100 mln złotych. Urzędnik z Kancelarii Premiera Tuska: – Sikorski ma kaca związanego ze swym udziałem w projekcie. Dziś jest jednym z najgorętszych orędowników szybkiego sprzedania za granicę kadłuba gawrona. Jesienią nawet zaoferował MON pomoc MSZ przy szukaniu chętnych do zakupu. Tyle że chętnych nie ma.
Następna duża kwota na projekt poszła, gdy ministrem był Aleksander Szczygło. Wydanie pieniędzy rekomendowała mu Rada ds. Uzbrojenia działająca przy szefie MON. Zwolennikiem budowania korwety był Bogdan Klich, minister w pierwszym rządzie Tuska. Kasa na projekt została przycięta dopiero na początku 2009 roku, gdy premier szukał oszczędności w związku z kryzysem gospodarczym. Jeden z członków rządu: – Tusk jeździł po tej inwestycji na posiedzeniach Rady Ministrów niemiłosiernie. Uważał ją za symbol MON-owskiego wyrzucania milionów w błoto. Tyle że nie miał odwagi, by zdecydować o definitywnym zamknięciu projektu. Potem był 10 kwietnia 2010 r. Po tej dacie Klich stracił zdolność do podjęcia działań w którąkolwiek stronę. Dryfował, walczył o polityczne przeżycie, a jego relacje z Tuskiem układały się fatalnie. Żadne decyzje nie zapadały. Najbardziej dziwi fakt, że kolejne ekipy wchodziły w projekt, który z wojskowo-strategicznego punktu widzenia jest bezsensowny.
Okręt nie miałby gdzie się schować
Od co najmniej dekady dla wszystkich zajmujących się obronnością jest jasne, że przez najbliższych 20 lat najpewniej nie będziemy odpierać nawały Szwedów lub Brytyjczyków. Założenie jest takie, że zagrożenie może nadejść ze Wschodu.