Czy to nie jest poniekąd cena pracy w zbiorowisku?
Nie żyjemy w XX wieku, kiedy pewne zachowania były na porządku dziennym i uchodziły za „normę". Szczęśliwie wiele się od tego czasu zmieniło. Nie można na to przymykać oczu. Według mnie w żadnym zakładzie pracy czy zbiorowisku nie powinno być jakiejkolwiek tolerancji dla zachowań o charakterze poniżającym. W tym także, śmiem twierdzić, w Sądzie Najwyższym. Norma w zakresie relacji pracowniczych, czy tego chcemy czy nie, uległa radykalnej redefinicji. Nie jest już normą wzajemne poniżanie i dyskryminowanie jednych pracowników przez innych. I bardzo dobrze, że tak się stało. Wiele zrobił sam ustawodawca. Prawo jest tu całkowicie jednoznaczne. Coraz wyżej podnosi poprzeczkę dobrych praktyk i zasad, których muszą przestrzegać zarówno sami pracownicy, ale także zaostrza się wymogi stawiane pracodawcom. Radykalnej przebudowie uległo nastawienie pracodawców, którzy obecnie powszechnie dbają o dobrą atmosferę w zakładzie pracy, o integrację pracowników. Kawał dobrej roboty zrobiły NGO-sy.
Nie zamierzam bronić takich zachowań, ale SN to jednak szczególny pracodawca, sędziowie mają ogromną niezależność.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego cała ta zmiana wzorca kultury zakładu pracy, która przez ostatnich trzydzieści lat dokonała się w Polsce, miałaby zostać definitywnie zatrzymana na progu SN. Dlaczego to akurat SN ma być skansenem niedobrej kultury pracy? To przecież SN powinien świecić przykładem i być wzorcowym zakładem pracy XXI wieku: zarówno inkluzywnym, jak i antydyskryminacyjnym. Nie powinno być zgody na to, by niektórzy starsi stażem koledzy odnosili się w stosunku do „młodych" w SN w sposób uchybiający normom współżycia kulturowego i instytucjonalnego, stosując wobec nich sądową "falę". Nie ma zgody na falę w wojsku, nie ma zgody na falę w szkole, nie ma zgody na falę nigdzie. A tymczasem rzecznik prasowy SN zupełnie spokojnie twierdzi, że niepodawanie komuś ręki to nie poniżanie, bo "poniżanie to coś innego, coś zdecydowanie więcej". A zatem w temacie dobrej atmosfery w zakładzie pracy i standardów kultury obowiązującej pracowników - równanie w dół.
Dopatruje się pan swego rodzaju wykluczenia. Na czym ma ono polegać, przecież pracuje pan w gronie sędziów.
To nie tak. Przecież pracuję nie w jakieś enklawie nowych sędziów, ale w Sądzie Najwyższym. I wszyscy stanowimy, czy raczej powinniśmy stanowić w tym Sądzie wspólnotę zawodową i sędziowską. W każdym momencie przecież możemy ze sobą orzekać w jednym składzie. Mówię - powinnyśmy stanowić wspólnotę, bo zauważalny jest kompletny brak instytucjonalnej troski o budowę tej wspólnoty, brak dobrze pojętej dbałości o stworzenie atmosfery akceptacji wszystkich pracowników - inkluzywności. Niepodawanie ręki, brak reakcji na powitania - to wszystko jest obliczone na wywołanie jednego efektu: nie jesteś tu u siebie, my ciebie tu nie zapraszaliśmy. Ale czy ja muszę być zapraszany do SN? SN to nie jest jakiś klub dżentelmenów, towarzystwo wzajemnej adoracji, do którego zapraszają i którego bram strzegą orzekający w nim od prawie trzydziestu lat sędziowie. Wszyscy przeszliśmy konkurs, w toku którego nasze kwalifikacje profesjonalne zostały ocenione przez zespół i samą KRS - jedni wypadli lepiej, inni gorzej. Zostaliśmy powołani przez Prezydenta RP. Nie zostałem do SN dokooptowany po uzyskaniu aprobaty samych sędziów SN. O taką aprobatę sędziów SN nie ubiegałem się nigdy i u nikogo. Jak powiedział jeden z kolegów, nowych sędziów z Izby Cywilnej: my jesteśmy tu u siebie. Ma całkowitą rację. On, my - jesteśmy u siebie.