Podzwonne dla mitu

Cygański mit rozpala tylko wyobraźnię młodych. Starsi twórcy szukają własnego kąta. Kiedyś ten stan nazywano małą stabilizacją. Dziś wypada chyba mówić o stabilizacji dostatniej

Aktualizacja: 15.05.2008 15:05 Publikacja: 14.05.2008 13:51

Podzwonne dla mitu

Foto: Rzeczpospolita

Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma” – przypomniałam sobie ten refren, kiedy odwiedziłam kawiarnię Domu Artysty Plastyka. Lokal, choć odnowiony, zionie pustką. Trupiarnia. A kiedyś o każdej porze dnia i późnego wieczoru tłok, kłótnie, podrywy. Rozpalone alkoholem i żarem dyskusji twarze. Aura, której w niewielu stołecznych lokalach można było zakosztować. Gdzie się podziała bohema?

Cyganeria miewała wzloty, ale jej codzienność składała się z mało efektownych upadków

Zajrzałam do barku w Europejskim. Pustawo, oficjalnie. Knajpa w SPATiF-ie – żałosne wspomnienie dawnej świetności. Kawiarnia SARP-u też obca, szpanerska. Dawni Dziennikarze, dziś pod szyldem Foksal – nieznośna stylizacja na wielki świat. Wszędzie zupełnie inna niż kiedyś klientela. Żadnych stałych bywalców. Żadnych oryginałów, których obecność przydawała lokalom kolorytu i powabu.

Warszawska cyganeria zniknęła. Przynajmniej z miejsc w PRL prestiżowych – ze świątyń, gdzie kwitł kult mistrzów, roiło się od aspirantów na artystów, ich partnerek oraz akolitów tego malowniczego plemienia żyjącego po pańsku, choć nieśmierdzącego groszem.

To się skończyło mniej więcej na początku lat 90. – Tadeusz Dominik, osiemdziesięcioletni malarz, ongiś mistrz ceremonii kawiarnianych spotkań, zamyśla się. – Przez ćwierć wieku zmienialiśmy azyle. Towarzystwo było mieszane: literaci, filmowcy, plastycy, krytycy. Tradycja codziennych spotkań narodziła się na Krzywym Kole. W połowie lat 60., gdy zamknęli klub, przenieśliśmy się do Bristolu, na zmianę z Europejskim. Zdarzały się też okresy „mody na Telimenę”. Były dwie tury: koło południa – kawa i ewentualnie coś do niej, a wieczorem SPATiF lub Ściek. Piło się, pewnie, że się piło. Ale spotykaliśmy się głównie, żeby pogadać. Wtedy naprawdę żyliśmy problemami sztuki. Pieniądze nie grały roli, bo nikt ich nie miał.

Nie należy sądzić, że Dominik tęskni za komuną. Po prostu przeszedł na emeryturę i przeprowadził się do Łomianek. – Nie chce mi się jechać do Warszawy po to, żeby wyczekiwać przy pustym stoliku na ewentualnego kompana – przyznaje.

Podobnie myślą inni dawni „cyganie”. Efekt wiadomy. Artystyczna brać umawia się na spotkania w domach jak „zwyczajni” ludzie.

Ściek długo był jedyną warszawską knajpą funkcjonującą całą noc, więc niedobitki, czy raczej niedopitki, z innych lokali ściekały tam koło północy. Stąd nazwa – tłumaczy Magda Dygat-Dudzińska. – Ale trudno uznać tę knajpę za punkt zborny artystycznej elity. Wyższy stopień wtajemniczenia – to była przynależność do kręgu Czytelnika, Szpilek, stołówki U Literatów. Godziny spotkań też „kulturalniejsze” – środkowodzienne. W ostatnich czasach stoliki się przerzedziły. Jedni – jak Tadeusz Konwicki – obrazili się na świat, inni – jak Gustaw Holoubek, w ogóle z tego świata odeszli. Niedawno miałam pomysł ożywienia dawnych tradycji. Zaproponowałam kilku koleżankom babskie lunche w Qchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim. Wszystkie pracują twórczo, choć w innych zawodach, mogłoby być ciekawie. Owszem, zapaliły się. I nic z tego nie wyszło. Ta wyjeżdża, tamta chora, trzecia musi przygotować obiad.

Pod koniec lat 60. i przez następną dekadę stołeczny „sztab” plastycznej awangardy schronił się w Galerii Foksal. Na końcu ulicy o tej nazwie, w oficynie dawnego pałacu. Gmach główny zajmował SARP. W kawiarni U Architektów wyznaczali sobie mityngi twórcy związani z galerią oraz ich wyznawcy. Koło południa pojawiał się tam Henryk Stażewski, guru konstruktywizmu, w asyście pań w wieku od dwudziestki po osiemdziesiątkę. Zjawiali się inni artyści – Roman Owidzki, Zbigniew Gostomski, a także kuratorzy Foksalu. Okupowano dwa, trzy stoliki. Rytuał trwał do obiadu. Potem król Stażewski taksówką (luksus w tamtych czasach) udawał się na posiłek i drzemkę.

– Najzabawniejsza była powtarzana codziennie gra – opowiada Milada Ślidzińska, kiedyś pracownica galerii, od wielu lat kuratorka Zamku Ujazdowskiego. – Henio – wszyscy Stażewskiego tak nazywali – wnosił nabytą w Peweksie jakąś tanią brandy, co było zabronione. W dodatku specjalnie się z tym nie krył – targał butelkę w plecionej siatce. Ale kelnerki udawały, że nic nie widzą, i bez mrugnięcia okiem podawały mistrzowi kawę.

A propos Zamku Ujazdowskiego – od wielu lat działająca tam Qchnia jakoś się nie przyjęła w artystycznym środowisku. Za drogo, za ekskluzywnie. Za to za przykładem Wojciecha Krukowskiego, dyrektora Ujazdowa, wszyscy pracownicy i goście przenieśli się do innego barku w budynku CSW. Mikroskopijnego, od frontu. Kilka lat temu założył go artystyczny duet Anna Baumgart/Zbigniew Libera. Teraz prowadzi go dwoje ludzi z Łomży. Tanio, ze swojskim klimatem i takimiż daniami.

W stanie wojennym od podziemnych wydarzeń aż kipiało, co samoistnie tworzyło poczucie solidarności. Niechętna władzy „polityczna cyganeria” miała swoje punkty zborne. Poczucie wspólnoty potężniało przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Autentyczna potrzeba, żeby znaleźć się w grupie podobnie myślących i czujących ludzi. Byłam wśród nich. Gromadziliśmy się w Wigilię i Wielki Piątek koło południa w galeriach „nieoficjalnych” – u Krytyków, w Formie ( galeria przy Jasnej), w Muzeum Archidiecezji. Picie, jedzenie? Jeżeli, to symbolicznie.

Coś z tamtej aury można odnaleźć podczas spędów u Buszewiczów. Od sześciu lat przed Gwiazdką i Wielkanocą pojawiają się u nich gromady znajomych na pieczenie pierników bądź malowanie jajek. W taki wieczór przez niewielkie mieszkanie przewija się 40, 50 osób. Nie ma szans, żeby wszyscy jednocześnie formowali pierniczki czy krasili pisanki. Więc część osób gada. Wiodącym tematem jest sztuka. Bohema w miniskali. Kontynuacja niegdysiejszych spotkań w pracowniach.

– Tworzyliśmy nieformalną grupę o prowokacyjnej nazwie Śmietanka. Spotykaliśmy się systematycznie, w różnych pracowniach – mówi Teresa Starzec, graficzka i malarka, szefowa Fundacji Atelier, prywatnej szkoły plastycznej. – Oglądaliśmy nowe prace, dyskutowaliśmy. Niektórzy, jak mój mąż Andrzej Bielawski, przebierali się, stylizowali. Były wygłupy i pamiątkowe fotografie. Teraz nikt nie ma na to czasu. Jednak poczucie wspólnoty istnieje. Niedawno zorganizowaliśmy wystawę naszego zmarłego kolegi. Nie mieszkał w Polsce od ponad 30 lat, ale uczestniczył w wystawach Śmietanki. To dla mnie jest prawdziwe artystyczne życie.

Dwudziestokilku- i trzydziestolatkowie chcą zakosztować czegoś, co można określić poczuciem cygańskiej wspólnoty. Na warszawskiej Pradze powstało kilka wspólnot pracownianych. Ostatnie lata to prawdziwy boom praskiej cyganerii. Okupowane są pomieszczenia w dawnym budynku Państwowych Zakładów Optycznych przy Grochowskiej; przy Inżynierskiej 3, gdzie kiedyś miał magazyn producent mebli Wróblewski i S-ka, budynek przy 11 Listopada 22. Tam życie się toczy, jak kiedyś na Montmartrze czy Montparnassie. Albo… w zabytkowej, nieremontowanej kamienicy na rogu Pięknej i Kruczej, gdzie jeszcze do niedawna artyści koczowali jak ich antenaci w Bateau-Lavoir czy La Ruche (nazwy legendarnych paryskich czynszówek okupowanych przez międzynarodową twórczą brać pod koniec XIX i w XX wieku).

Małolaty marzą, żeby przynajmniej od czasu do czasu zachłysnąć się atmosferą boho. Swoje „artystyczne” punkty zborne mają nawet gimnazjaliści.

– Gdy mam chwilę luzu, idę tam, gdzie zastanę znajomych: Szczotki i Pędzle na Tamce, Motto przy Ordynackiej. W pierwszym miejscu zdarzają się wystawy fotografii i projekcje filmów, w drugim sprzedawane są tanie biżuty – opowiada Antonina, córka grafika i psycholożki planująca studia artystyczne.

Inni artyści in spe peregrynują tam, gdzie kipi od twórczych wydarzeń, gdzie „w aurze wyczuwa się kreatywność”, jak to ujął Kuba, syn malarza. Dla niego są to Fabryka Trzciny i nieodległy od niej Koneser, z trzema galeriami, teatrem oraz pomieszczeniami zmieniającymi funkcje zależnie od potrzeb – na imprezę, performance, pokaz sztuki.

Przez kilka lat punktem numer jeden była Świetlica Rastra. Ogromne mieszkanie przy Hożej 42, wystrój a` la gomułkowski PRL, zero elegancji. Świetlica utraciła walor świeżości, bo coraz więcej lokali stylizuje się na lata 60. Bodaj najbardziej trendowa jest Kulturalna, kawiarnia w królestwie czerwonego smoka, czyli w Pałacu Kultury. Autentyk trudny do podrobienia.

Z kolei atut Lokalu 30 to totalny brak wystroju. Tylko niezbędne minimum – stolik, krzesła, kuchenka. Ongiś mieszkalna klitka, przerobiona najpierw na pracownię, potem na galerię, stała się w środowisku modna. Pomysłodawczynie przedsięwzięcia to Zuzanna Janin, artystka, i Agnieszka Reyzacher, krytyk sztuki. Nie tylko organizują pokazy, także „Śniadania z artystą” podczas ich indywidualnych prezentacji. Posiłki zaczynają się od 10 rano, trwają praktycznie cały dzień. Przy okazji odbywa się dyskusyjne forum.

Międzynarodowe towarzystwo młodych artystów i ludzi na różne sposoby związanych ze sztuką przetacza się przez Londyn, Pragę, Amsterdam, Berlin. Całe watahy pojawiają się na ważnych przeglądowych imprezach, jak weneckie Biennale, Documenta w Kassel, Manifesta. I na mnóstwie innych wydarzeń gęstą siecią oplatających całą Europę. Największą siłę przyciągania mają przeglądy młode, w krajach egzotycznych, bo postsocjalistycznych: biennale w Pradze, Bukareszcie, Tiranie. A także w Berlinie, gdzie atrakcją są pozostałości po Enerdówku.

– Mieszkamy w hostelu, jest bosko! – entuzjazmowały się Kasia i Ania, debiutujące w zawodzie marszanda dziewczyny z Wrocławia napotkane podczas tegorocznego berlińskiego Biennale. – Sąsiadowi okropnie śmierdzą skarpety, inny koleś cały czas pali skręty, jeszcze inny chrapie, ale jakie rozmowy i muzyka! Klimaty jak w nowojorskich squatach. Nikt nie zasypia do rana.

Kiedyś językiem międzynarodowej bohemy był francuski, dziś – angielski.– Podczas artystycznych imprez nawet Niemcy w rozmowach z krajanami przechodzą na angielski – zauważył Rafael Jablonka, znany berliński marszand, z pochodzenia Polak. – Jakby mówiąc o sztuce, najłatwiej można było wyrazić myśli w języku Wyspiarzy.

Monika Branicka, od niespełna roku prowadząca w Berlinie galerię (od kwietnia wespół z Małgorzatą Żak), zachwyca się solidarnością tutejszych marszandów. – W budynku, w którym mamy galerię, jest jeszcze siedem innych, po dwie na każdym piętrze. Wernisaże organizujemy tego samego dnia, niby wieczorem, w rzeczywistości od rana. Efekt? Takich tłumów i atmosfery święta nie ma nigdzie w Polsce. Zbiorowe wernisaże są tradycją berlińskiej sieci galerii. Wcale nie stanowią dla siebie konkurencji. Przeciwnie, przyciągają większą publiczność. I tłumy artystycznej młodzieży, która robi klimat.

Ponad wiek temu taką kipielą sztuki był paryski Montmartre – dzielnica dołączona do metropolii dopiero w 1860 roku, która zrobiła karierę wśród międzynarodowej artystycznej braci z powodu niskich czynszów. Obecnie to skansen, martwa turystyczna atrakcja. Słyszałam o reaktywacji kilku czynszówek z pracowniami na Montparnassie. Ale ceny odnowionych, wypasionych atelier są sufitowe! Na pewno nie skorzystają z nich debiutanci, adepci sztuk i marzyciele – a w końcu tylko tacy tworzą cygański ferment.

Kiedy narodziła się bohema? Były czasy, kiedy nawet termin „artysta” nie istniał. Ktoś, kto udatnie dłubał w drewnie czy zręcznie kładł temperę na drewniany panel, uważał się – i za takiego uchodził – za rzemieślnika. Do epoki renesansu, gdy we Włoszech pojawili się artyści. Pomazańcy boży, w hierarchii społecznej znacznie wyżej stojący niż rękodzielnicy. Bez kompleksu niższego stanu. Adorowani za niezwykłe umiejętności rąk i umysłu.

„Jest tu tylu wspaniałych kompanów; im dłużej płynie czas, tym bardziej zacieśniają się więzy, serce me się z tego cieszy – tak Albrecht Dürer relacjonował przyjacielowi wizytę w Wenecji w 1506 roku. – Głowy mają pełne świeżych myśli, są wykształceni, wspaniale grają na lutni i na piszczałce, znają malarstwo”. Nie dziw, że w takim towarzystwie niemiecki geniusz rad przebywał. Jeszcze bardziej by się zdziwił, gdyby odwiedził Florencję i zobaczył, jak tam traktowany jest Rafael. Jeśli wierzyć Vasariemu „…nigdy nie można było go zobaczyć wychodzącego z domu inaczej jak w otoczeniu bez mała pięćdziesięciu malarzy, wszystkich zdolnych i znamienitych artystów, towarzyszących mu dla oddania czci. Słowem, nie żył on jak malarz, lecz jak książę”.

O cyganerii nie było wówczas mowy – lecz wtedy narodził się mit twórcy. Kogoś wyjątkowego, natchnionego, bogatszego wewnętrznie od innych śmiertelników. Kilka stuleci później w Paryżu pojawiło się plemię artystów biednych, lecz wyzwolonych od wymagań klienta. Były lata 30. XIX stulecia. Zaczynał się romantyzm. To niespokojne duchy tworzące ten kierunek zapoczątkowały tradycję bohemy. Pod koniec XIX wieku była to wcale liczna formacja. Pogardzana, jednocześnie fascynująca, kusząca, nieokiełznana. Międzynarodowa. Kiedy zapytano Jeana Cocteau, kogo uważa za najważniejszych francuskich twórców – a było to tuż przed pierwszą wojną – wymienił trzy nazwiska: Picasso, Strawiński, Modigliani. Hiszpan, Rosjanin, włoski Żyd.

Nieco ponad dekadę później Francis Carco we wspomnieniowej książce „Przyjaciel malarzy” z politowaniem traktował boho-formację i wyśmiewał jej apologetów. „…pewien rodzaj cyganerii – cudacznej i nędznej, zdającej się ze wszystkim na przypadek, żyjącej w ciągłym niepokoju, to na wozie, to pod wozem – nie kusi już dziś nikogo oprócz pewnych zacofanych burżujów i postrzelonych kobiet z towarzystwa, które – na szczęście dla nich – nie miały sposobności ocenić prawdziwej wartości takiej bohemy”.

Polski przekład tej swego czasu słynnej książki ukazał się dokładnie pół wieku temu. Polecam wszystkim ciekawym cygańskich tradycji. W wersji naocznego świadka, bez upiększeń. Nie dajmy się natomiast zwieść filmom poświęconym twórczemu środowisku i legendarnym „artystom przeklętym”. Widziałam obrazy o Modiglianim, Klimcie, Toulouse-Lautrecu. Bajki pod publiczkę.

Cyganeria miewała wzloty, ale jej codzienność składała się raczej z mało efektownych upadków. Depresje odreagowywano przy kieliszku, nadrabiając miną i błazenadą. Oto prawdziwe więzi łączące artystyczne wspólnoty: wzajemne dodawanie sobie animuszu. Oraz siły na oczekiwanie, że wreszcie ktoś odkryje talent.

Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma” – przypomniałam sobie ten refren, kiedy odwiedziłam kawiarnię Domu Artysty Plastyka. Lokal, choć odnowiony, zionie pustką. Trupiarnia. A kiedyś o każdej porze dnia i późnego wieczoru tłok, kłótnie, podrywy. Rozpalone alkoholem i żarem dyskusji twarze. Aura, której w niewielu stołecznych lokalach można było zakosztować. Gdzie się podziała bohema?

Cyganeria miewała wzloty, ale jej codzienność składała się z mało efektownych upadków

Pozostało 96% artykułu
Rzeźba
Ai Weiwei w Parku Rzeźby na Bródnie
Rzeźba
Ponad dwadzieścia XVIII-wiecznych rzeźb. To wszystko do zobaczenia na Wawelu
Rzeźba
Lwowska rzeźba rokokowa: arcydzieła z muzeów Ukrainy na Wawelu
Sztuka
Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Rzeźba
Rzeźby, które przeczą prawom grawitacji. Wystawa w Centrum Olimpijskim PKOl