Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma” – przypomniałam sobie ten refren, kiedy odwiedziłam kawiarnię Domu Artysty Plastyka. Lokal, choć odnowiony, zionie pustką. Trupiarnia. A kiedyś o każdej porze dnia i późnego wieczoru tłok, kłótnie, podrywy. Rozpalone alkoholem i żarem dyskusji twarze. Aura, której w niewielu stołecznych lokalach można było zakosztować. Gdzie się podziała bohema?
Cyganeria miewała wzloty, ale jej codzienność składała się z mało efektownych upadków
Zajrzałam do barku w Europejskim. Pustawo, oficjalnie. Knajpa w SPATiF-ie – żałosne wspomnienie dawnej świetności. Kawiarnia SARP-u też obca, szpanerska. Dawni Dziennikarze, dziś pod szyldem Foksal – nieznośna stylizacja na wielki świat. Wszędzie zupełnie inna niż kiedyś klientela. Żadnych stałych bywalców. Żadnych oryginałów, których obecność przydawała lokalom kolorytu i powabu.
Warszawska cyganeria zniknęła. Przynajmniej z miejsc w PRL prestiżowych – ze świątyń, gdzie kwitł kult mistrzów, roiło się od aspirantów na artystów, ich partnerek oraz akolitów tego malowniczego plemienia żyjącego po pańsku, choć nieśmierdzącego groszem.
To się skończyło mniej więcej na początku lat 90. – Tadeusz Dominik, osiemdziesięcioletni malarz, ongiś mistrz ceremonii kawiarnianych spotkań, zamyśla się. – Przez ćwierć wieku zmienialiśmy azyle. Towarzystwo było mieszane: literaci, filmowcy, plastycy, krytycy. Tradycja codziennych spotkań narodziła się na Krzywym Kole. W połowie lat 60., gdy zamknęli klub, przenieśliśmy się do Bristolu, na zmianę z Europejskim. Zdarzały się też okresy „mody na Telimenę”. Były dwie tury: koło południa – kawa i ewentualnie coś do niej, a wieczorem SPATiF lub Ściek. Piło się, pewnie, że się piło. Ale spotykaliśmy się głównie, żeby pogadać. Wtedy naprawdę żyliśmy problemami sztuki. Pieniądze nie grały roli, bo nikt ich nie miał.