W ubiegłym tygodniu poznaliśmy kwoty, jakie dwa największe sztaby wyborcze wydały na kampanię prezydencką. Sztab Andrzeja Dudy wydał astronomiczną kwotę niemal 30 milionów złotych. Sztab Trzaskowskiego trzy razy mniej – niecałe 9 milionów. Jeśli nawet zsumujemy wydatki sztabu Trzaskowskiego i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, co nie jest całkiem uprawnione, bo to wybory bardzo personalne, to i tak wychodzi na to, że sztab kandydatów KO wydał ok. 60 procent tego co sztab kandydata PiS.
Biorąc pod uwagę, że przy tak radykalnej różnicy wydatków różnica głosów wyniosła 420 tys., przy 20,5 miliona oddanych głosów, pytanie, czy te wybory mógł wygrać Trzaskowski, musi powrócić. Tym bardziej że do wydatków sztabu Dudy złożonych w PKW nie wlicza się ogromnego zaangażowania całego rządu, który – z premierem na czele – jeździł po Polsce i składał rozmaite obietnice. Nie mówiąc już o TVP, która otrzymała niecałe 2 mld złotych na ten rok na realizację misji publicznej, którą rozumie jako wspieranie partii rządzącej. Nie, nie chodzi tu o zarzuty, które pojawiały się gdzieś na obrzeżach opozycji, że wybory zostały sfałszowane. Były to wolne wybory, ale zaangażowanie machiny rządowej było absolutnie ponadstandardowe i wykraczało poza to, co znaliśmy z historii III RP.
Należy więc stwierdzić, że Trzaskowski poradził sobie znacznie lepiej, niż się dotychczas wydawało.
Dla PiS to fatalna wiadomość. Można zrozumieć, dlaczego po wyborach zapanowała na prawicy frustracja. Zrozumiano, że kolejnych wyborów w ten sposób nie da się wygrać. Jeśli zaangażowanie tak astronomicznych zasobów dało przewagę dwóch punktów procentowych, to systemowe ograniczenie polityki obozu rządzącego jest oczywiste.
I to jest szansą dla opozycji i Trzaskowskiego.