Fizyka na poziomie abstrakcji Einsteina uczy, że przestrzeń wokół nas może być n-wymiarowa. Długość, szerokość i wysokość w połączeniu z czasem to pestka. Przykładowe 27 kolejnych wymiarów, które byłyby trudne nawet do wyobrażenia sobie do celów teoretycznych, ma z powodzeniem istnieć wokół nas, przenikać nasz świat i oferować wrażenia, których istnienia nie jesteśmy świadomi. Na tej relatywistyczno-zaawansowanej fizyce kończą się równoległe wersje rzeczywistości, jakie istnieją na świecie.
Wiele wyników
Nie ma ich więcej niż jedna, ta, w której żyjemy. Po czwartkowej debacie kandydatów na prezydenta mamy do wyboru kolejne wersje wyniku ich zmagań. Remis ze wskazaniem na, wygrana w czasie doliczonym, przewaga pierwszego (znaczna/nieznaczna), pokonanie tremy drugiego (szybsze/późniejsze) – każdy może wybrać coś dla siebie. Jednak nic bardziej błędnego w takich opisach. Wersja rzeczywistości wydarzyła się i będzie się dziać tylko w jednym wymiarze.
Andrzej Duda nie był ani bardziej skupiony na merytorycznych argumentach odnośnie pomagania frankowiczom, ani mniej stremowany pod koniec starcia w TVN. Wciąż raził swoją sztucznością, plastikiem oraz powtarzaniem tych samych argumentów. Te same wyrazy wypowiadane w tej samej kolejności. W jego wykonaniu nie jest to pojedynek na merytoryczne hasła, ale na recytowanie wiersza z zaangażowaniem na poziomie pierwszoklasisty. Prezydent Bronisław Komorowski potrafił, jak zresztą za każdym razem udowadniał to przy okazji swoich wystąpień, odnosić się na bieżąco do tego, co słyszał od Dudy i do poziomu jego zarzutów. W odpowiedzi mógł usłyszeć jedynie naburmuszone dziecko, które sięga po hasła budzące jeszcze większą litość niż wcześniej wyuczone na pamięć wierszyki.
Z ocenianiem poziomu kandydatów w debatach jest jak z posiadaniem psów. Nie mając ich przyjmuje się, że każdy pies jest do głaskania, zaczepiania na ulicy i że można bezkarnie gwizdać sobie na te mijane po drodze. Jeżeli się sprawi sobie własnego, świat zmienia się diametralnie. Nagle okazuje się, że dla 99,99 proc. szczeniaczków zaczepianie na ulicy powoduje nastrój niezrozumiałej szczęśliwości, który potem skutkuje tym, że jako dorosłe, kilkunastokilogramowe psy nie dają się utrzymać na smyczy na widok ludzi. Każdego człowieka. Gwizdanie i zaczepianie naszego zwierzaka przez kompletnie przypadkowe osoby wyrywa psa ze stanu skupienia na nas i dezorganizuje mu chodzenie przy nodze. Sami gwiżdżący i zaczepiający robią to w większości przypadków ze zwykłej nudy, zazdrości, braku zastanowienia i mają takie zachowanie wbudowane jako coś, co robić się powinno (najbardziej absurdalny przypadek, gdy na nieswojego psa gwiżdże para młodych ludzi biegnąca jednocześnie na autobus).
Wersja świata z psem
Jeżeli nie dajemy się tak innym spoufalać z psem, wychodzimy automatycznie na dziwaka. Nie na osobę, która chce z psem ćwiczyć i konsekwentnie dbać o jego rozwój, ale na aspołecznego odludka czepiającego się wszystkiego i wszystkich. Na horyzoncie spacerów z własnym psem pojawia się wcześniej niewidziane zagrożenie – inni właściciele psów. Ci są najgorsi, ponieważ ponownie na 99,99 proc. przypadków żaden z nich nie chodzi z psem na kurs posłuszeństwa i ma do dyspozycji zwierzaka o nietłumionym instynkcie. W praktyce jest to pies ciągnący na smyczy do granic jej wytrzymałości, wyrywający się na widok innych (nie tylko psów, ale czasem także i ludzi) oraz chcący mieć ustawową możliwość bawienia się z każdym reprezentantem swojego gatunku. Bo tak. Kiedy schodzimy z drogi takiej parze, czasami po chwili okazuje się, że i tak idą za nami. Kiedy decydujemy się w końcu powiedzieć grzecznie, że nasz pies nie ma zamiaru bawić się z tym spotkanym, zostajemy ofuknięci i dodatkowo obgadani niezrozumiałym pomrukiem spod nosa.