W poniedziałek do Magdaleny Biejat i Adriana Zandberga dołączyła Joanna Senyszyn, a przecież zamiar ubiegania się o prezydenturę ogłosił też związkowiec, założyciel Związkowej Alternatywy Piotr Szumlewicz, pojawiały się też spekulacje, że w wyborach prezydenckich wystartować może senator Waldemar Witkowski z Unii Pracy.
Ktoś niezorientowany w sytuacji politycznej w Polsce mógłby pomyśleć, że lewica jest w Polsce potęgą, skoro tylu polityków z tej strony sceny politycznej widzi szansę na uszczknięcie dla siebie czegoś z lewicowego elektoratu – ale prawda jest taka, że walka toczy się raczej o promile niż procenty, a szanse na dobry wynik wyborczy są tak duże jak szanse, że TV Republika wezwie do wpłacania na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Czyli mówimy o sytuacji czysto teoretycznej.
Rząd Donalda Tuska bez Nowej Lewicy byłby praktycznie taki sam
Fakt, że liczba lewicowych kandydatów rośnie jak liczba grzybów po deszczu, świadczy o tym, że po tej stronie zdiagnozowano problem, ale tylko w połowie. Problem polega na tym, że Nowa Lewica jest powoli, acz systematycznie konsumowana, jeśli chodzi o wyborców, przez KO.
Czytaj więcej
– Ten rząd może i ładnie się uśmiecha, ale żadnych poważnych zmian nie przeprowadzi – ocenił Adrian Zandberg, kandydat partii Razem na prezydenta, ostrzegając, że „nad Polską zbierają się chmury”.
Partia Włodzimierza Czarzastego i Roberta Biedronia zdołała wprawdzie powrócić do władzy, ale jest to bardzo gorzki tryumf – swoją agendę jest w stanie realizować albo nawet próbować realizować de facto tylko wtedy, gdy poprze ją partia Donalda Tuska (a i to nie wystarcza, gdy „nie” powie Trzecia Droga). Brutalna prawda jest taka, że z punktu widzenia wyborcy Nowej Lewicy partii tej mogłoby w koalicji rządzącej nie być, a i tak rząd realizowałby taki program, jaki realizuje teraz.