Polacy mają do Ameryki stosunek magiczny i nabożny zarazem. O tym, skąd to się wzięło, można by napisać książkę. Pierwszych tropów trzeba by zapewne szukać w czasach, gdy Tadeusz Kościuszko budował nad rzeką Hudson fort West Point.
Ameryka była daleko, a to, co jest daleko, łatwo idealizować. Swoje nieliczne podboje i wojny w okresie kształtowania się amerykańskich granic także prowadziła daleko od Europy, więc w nas one nie uderzały. W drugiej połowie XIX w. była dla wielu ziemią obiecaną. Kto odbył katorżniczą podróż z ubogiej Galicji do Nowego Jorku i w końcu znalazł się w lepszym świecie, nie skarżył się na upokorzenia doznane podczas selekcji na Ellis Island ani na jakieś niedostatki – bo i tak miał zwykle o wiele lepiej niż w dawnym domu.
Czytaj więcej
Trzecia kadencja PiS w obecnym układzie politycznym byłaby wielkim nieszczęściem dla Polski.
Potem były tezy prezydenta Wilsona, które przyczyniły się do odrodzenia niepodległej Polski. Była Eskadra Kościuszkowska, gromiąca z nieba nacierających Sowietów, a podparta rodzinną opowieścią Meriama C. Coopera o jego prapradziadku, na rękach którego miał pod Savannah umrzeć Kazimierz Pułaski. No, a po II wojnie światowej w ogóle nie było już o czym dyskutować: Polska znalazła się pod faktyczną sowiecką okupacją, a Stany Zjednoczone były filarem wolnego świata. „Panie Truman, spuść ta bania, bo to nie do wytrzymania”, „jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa” – mówiły rymowanki z drugiej połowy lat 40.
Bezkrytyczna fascynacja USA tworzyła się zatem przez kilkaset lat. Nie mieliśmy w historii momentów zawodu, takich jak choćby Węgrzy, których w 1956 r. kontrolowane przez Amerykanów Radio Wolna Europa zagrzewało do buntu, obiecując pomoc, która nigdy nie nadeszła, a węgierska rewolucja została brutalnie rozjechana sowieckimi czołgami.