Jakub Ekier: Bluzg nad Wisłą

Agresja językowa w naszym życiu publicznym trwa nieposkromiona. Politycy nie ponoszą jej prawnych konsekwencji i nie myślą o jej skutkach dla kraju. A obywatelom grozi stępienie na pogardliwe albo nienawistne wypowiedzi – pisze poeta.

Publikacja: 20.09.2022 03:00

Jakub Ekier: Bluzg nad Wisłą

Foto: Fotorzepa, Jakub Czermiński

Już nawet prezydent RP w rocznicę cudu nad Wisłą stworzył groźny precedens. Dotąd chyba ani on, ani żaden poprzednik na urzędzie nie użył równie obraźliwej inwektywy jak „durnie i zdrajcy”. Nazwał tak ludzi, którzy w ostatnim roku jakoby atakowali „werbalnie i nie tylko” żołnierzy i pograniczników niewpuszczających imigrantów na białoruskiej granicy. Poniżył osoby i organizacje głoszące, że tzw. push-backi kłócą się z prawami człowieka i ludzką wrażliwością. Głowa państwa dała znak, że tak wolno.

Śmieć, pajac, cham

Ale wolno tylko tym, których chroni immunitet lub polityczna kontrola nad wymiarem sprawiedliwości. Zwykli obywatele podlegają (tak jak powinni podlegać także politycy) paragrafom kodeksu karnego, dotyczącym zniesławienia i zniewagi. Na przykład w okresie kryzysu na granicy dawny działacz opozycji demokratycznej określił funkcjonariuszy państwowych jako „śmieci”. Zaskarżył go wtedy minister obrony. On sam wcześniej nazwał osoby LGBT „sodomitami”, ale za to nie odpowiedział. Opozycjonista dostał wyrok w zawieszeniu. A potem jego nazwał „śmieciem” minister sprawiedliwości – bezkarnie.

Kultura osobista przestaje być wartością. Nie tylko za sprawą polityków, ale także niektórych publicystów. Współpracownik mediów związanych z obecną władzą, niecofający się nawet przed antysemickim słowem „parchy”, to przypadek skrajny, ale niejedyny.

Żadna „strona” polityczna ani grupa społeczna nie ma wyłączności na poniżający język. A taki nie tylko zawiera słowa obelżywe. Narusza także przyjęte formy, burzy bariery szacunku; oto wicemarszałek Sejmu zamiast formalnie odmówić posłowi głosu, rzuca „siadaj, pajacu”. Kiedy indziej taki język uderza w osobę dla uniknięcia dyskusji. Były szef dyplomacji, odpowiadając na złośliwości europosłanki, każe jej się „walnąć w zatłuszczony łeb”.

Nieraz też zamiast potępić niegodny czyn, odmawia się godności jego sprawcy. Były premier, broniąc działaczki humanitarnej, zamiast wykazać politykowi oszczerstwo, zaleca mu lek na biegunkę. Sędzia Trybunału Konstytucyjnego, posądzona przez posła o korupcję, nie zarzuca tamtemu pomówienia, ale lży go od „chamów” i „łachów”. Takie reakcje zamiast do czegoś przekonywać, przekreślają kogoś – w całości. I tak nie jest nasz...

Podkopana wspólnota

Ze zdrajcą ani łachem się nie negocjuje, nie jednoczy w żadnej wspólnej sprawie. Ktoś napiętnowany inwektywą wydaje się skończony, niepotrzebny. Dlatego poniżające wyrażenia podkopują wspólnotę, w Polsce już i tak wątłą. Dramatyczne podziały społeczne, światopoglądowe i polityczne pogłębiają się za sprawą słów. Już w 2017 roku ostrzegała przed tym Rada Języka Polskiego przy PAN. Trzy i pół roku temu, po zabójstwie Pawła Adamowicza alarmowała ponownie: manipulacje i napaści słowne mogą mieć „tragiczne konsekwencje”.

I co? I nic. Tragedia w Gdańsku nie przyniosła opamiętania. Środki przekazu o większym zasięgu nie rozgłosiły oświadczeń Rady. Igrzyska przemocy werbalnej trwają jak trwały, a wiele mediów okrasza doniesienia o nich niewinną formułką „mocne słowa”. Nawet poczucie zagrożenia inwazją na Ukrainę tylko na chwilę powściągnęło krajowe języki. A całe lata pośród inwektyw skutkują bezradnym na nie przyzwoleniem. Rodzą myśl, że trudno, tak już się dzisiaj mówi. Ale przecież nie mówi żadne „się”. Pogardliwego języka nie stosuje bezosobowa siła, tylko ludzie. Więc ludzie mogą też nie brać udziału w powszednim bluzgu i mu się przeciwstawić. A to m.in. znaczy: nie bronić autora inwektywy stwierdzeniem „ale druga strona też”. Także taka odruchowa odpowiedź szkodzi wspólnocie. To jakby uznawać, że w miarę popełnianych kradzieży traci sens siódme przykazanie.

Tymczasem warunkiem przetrwania społeczeństw jest przestrzeganie norm, które obowiązują powszechnie i wzajemnie. Zasada „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” jak żadna inna łączy różne filozofie i religie. Może ona i u nas łączyć choćby najbardziej poróżnionych polityków i obywateli, może budować minimum wspólnoty – wciąż jeszcze.

Słowa dają początek

Przed Polską kolejne wybory z rozpoczętą już kampanią, która zanosi się na brutalną. Ale przed nami też ważniejszy wybór: współistnieć ze sobą albo ryzykować „tragiczne konsekwencje”, przed którymi ostrzegała PAN-owska Rada.

Jakie to konsekwencje? Skutki rosnącej przemocy widać, kiedy jest za późno. Początek dają słowa. Tego uczyłaby historia. Ale u nas jest tylko fetowana przy udziale głów państwa. Nad Wisłą historia nie uczy.

Autor jest poetą, tłumaczem i eseistą

Już nawet prezydent RP w rocznicę cudu nad Wisłą stworzył groźny precedens. Dotąd chyba ani on, ani żaden poprzednik na urzędzie nie użył równie obraźliwej inwektywy jak „durnie i zdrajcy”. Nazwał tak ludzi, którzy w ostatnim roku jakoby atakowali „werbalnie i nie tylko” żołnierzy i pograniczników niewpuszczających imigrantów na białoruskiej granicy. Poniżył osoby i organizacje głoszące, że tzw. push-backi kłócą się z prawami człowieka i ludzką wrażliwością. Głowa państwa dała znak, że tak wolno.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Maciej Strzembosz: Kto wygrał, kto przegrał wybory samorządowe
Publicystyka
Michał Szułdrzyński: Jarosław Kaczyński izraelskiego ambasadora wyrzuca, czyli jak z rowerami na Placu Czerwonym
Publicystyka
Nizinkiewicz: Tusk przepowiada straszną przyszłość. Niestety, może mieć rację
Publicystyka
Flieger: Historia to nie prowokacja
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Publicystyka
Kubin: Europejski Zielony Ład, czyli triumf idei nad politycznymi realiami