Z pozoru wygląda to na zatruty prezent. W ostatnich godzinach urzędowania sekretarz stanu Mike Pompeo opublikował notę, w której określa represje Pekinu wobec Ujgurów jako „ludobójstwo". To wiąże ręce jego następcy, Antony'emu Blinkenowi. Tym bardziej że ruch Pompeo jest tylko częścią szerszej kampanii odchodzącej administracji Trumpa wobec Chin.
Kilka dni wcześniej zniosła ona ustanowione jeszcze w 1979 r. ograniczenia w kontaktach politycznych na wysokim szczeblu między Waszyngtonem i Tajpej. Na czarną listę firm, z którymi Ameryka nie chce współpracować, wpisano też kolejne chińskie koncerny, w tym Xiaomi, trzeciego największego producenta telefonów komórkowych na świecie.
Tyle że Joe Biden wcale nie chce łagodzić twardej linii wobec Pekinu, jaką dziedziczy po swoim poprzedniku. I może być wręcz wdzięczny, że to Donald Trump podjął decyzje, które jemu samemu, na otwarciu, trudno byłoby ogłosić.
Zaraza, sojusznik Pekinu
Pandemia jeszcze bardziej wyostrzyła zagrożenia, jakie niesie ze sobą narastająca potęga Chin. Dzięki radykalnemu zamrożeniu gospodarki na przełomie 2019 i 2020 roku Xi Jinping mimo początkowych błędów zdołał bowiem znacznie szybciej od Ameryki i Europy uporać się z zarazą. Dzięki temu uniknął kolejnych lockdownów: gdy Zachód uginał się pod restrykcjami, Chiny szły do przodu. Dzięki temu okazały się jedyną dużą gospodarką, która uniknęła z powodu pandemii recesji. W ub.r. wzrost osiągnął 2,2 proc., a w tym roku Chiny mają się zdaniem MFW rozwijać w tempie 8,2 proc.
Homi Kharas, ekspert waszyngtońskiej Brookings Institution, uważa, że dzięki temu Państwo Środka już w 2028 r. obejmie prowadzenie na liście największych gospodarek świata. A więc jeszcze przed upływem ewentualnej drugiej kadencji Bidena.