Zarówno niedawna wizyta prezydenta Joe Bidena w Europie, jak i obecna wiceprezydent Kamali Harris w Singapurze i Wietnamie jednoznacznie potwierdzają: Amerykanie szukają sojuszników do swej konfrontacji z Chinami. Wiedzą bowiem, że z takim przeciwnikiem sami nie dadzą rady.
Polityka amerykańskiej administracji potwierdza: utrzymano strategiczną rywalizację z Chinami, która podczas pandemii jeszcze się rozszerzyła; z wojny handlowej i celnej przeszła na technologiczną i ideologiczną. Niesławne wyjście USA z Afganistanu najwyraźniej tego trendu nie zmienia, a nawet go jeszcze wzmacnia. Mówiąc krótko: ze strony Waszyngtonu należy się spodziewać twardego kursu wymierzonego w Chiny, ich interesy i zachowania czy to na Morzu Południowochińskim, czy wokół Tajwanu, czy nawet szerzej – na światowych rynkach.
Co na to Chiny? Już pokazały, że zamierzają stosować zasadę „oko za oko, ząb za ząb". Czują się silne, pewne swego i nie odpuszczają. Naturalnie, w kontekście ostatnich wydarzeń w Afganistanie mają nieskrywane nawet w tamtejszych mediach poczucie schadenfreude. Czy wypełnią pozostawioną po Amerykanach próżnię? – pojawia się pytanie.
Ze strony Waszyngtonu należy się spodziewać twardego kursu wymierzonego w Chiny, ich interesy i zachowania czy to na Morzu Południowochińskim, czy wokół Tajwanu, czy nawet szerzej – na światowych rynkach
Fakt, że chińska ambasada, obok rosyjskiej, pakistańskiej i irańskiej, pozostała na terenie Kabulu, dowodzi, że Chiny zamierzają być tam aktywnym graczem. Czego dowodem są także niedawne spotkania z przywódcami talibów na terenie ChRL. Przecież po czasach Mao Zedonga, gdy usiłowały eksportować rewolucję, Chiny trzymały się żelaznej zasady nieingerencji w sprawy wewnętrzne obcych państw, co pozwalało im utrzymywać w miarę dobre relacje z wszelkimi reżimami. Ostatni taki przykład to Mjanma i kontakty z tamtejszą juntą po tegorocznym zamachu stanu. Nie próbowano narzucać modeli i wartości, liczyły się nagie interesy.