Nie dzieli nas nic, poza tą idiotyczną granicą unijną. W każdym razie nie musimy toczyć żadnego dialogu ani się pojednywać. Najmniej chyba gadamy o polsko-ukraińskich sprawach. Jak wydajemy np. historyczne książki o Ukrainie, choćby Jarosława Hrycaka, to jest to bez związku naszymi Ukraińcami, których to chyba najmniej interesuje z tego, co robimy. Kilka dni temu, wiedząc, że mam napisać o rzezi na Wołyniu, uświadomiłem sobie, że nigdy ich o to nie pytałem, więc wysłałem Lioszy maila z pytaniem, co on właściwie o tym Wołyniu myśli.
I co odpisał?
Zacytuję, bo Liosza nauczył się bezbłędnie mówić i pisać po polsku: „Moim zdaniem nie możemy dać się uwikłać w treść sporów o pamięć etc., ze względu na formę, jaką narzucają społecznej debacie takie spory. Nie wierzę, żeby na poziomie praktyki i codzienności historyczne traumy miały jakikolwiek wpływ na bieżąca świadomość Ukraińców. Mamy tych traum po prostu za dużo. Co ma rzeczywisty wpływ to nieludzkie praktyki wobec Ukraińców stosowane przez Polaków wzdłuż granicy (m. in. i przede wszystkim na Wołyniu, regionie straszliwie depresyjnym i gospodarczo zaj..., gdzie życie ludzi kreci się wokół możliwości zarobku w Polsce, czyli tak naprawdę zależy od swawoli urzędników konsularnych i straży granicznej). (...) Najbardziej mnie w tej 'historycznej polityce' dziwi, to że wszyscy chętnie pamiętają to, co było 70 lat temu, a 10 lat temu już nie. Przecież na przeszłą rocznice mieliśmy ogromną kampanię z 'przebaczenia i pojednania' na Ukrainie. Kuczma wtedy wszystkich przeprosił, pomodlił się razem z Kwachem, wszyscy się upili i pojednali. Czy ktoś o tym w ogóle wspomina?"
Ale w Polsce i na Ukrainie temat zbrodni wołyńskiej wciąż wzbudza dyskusje. Kiedy 10 lat temu były obchodzone uroczystości w związku z 60. rocznicą wydarzeń, napisał pan tekst „Chcemy innej historii". Kluczowe było zdanie: „Moje pokolenie - dwudziestolatków - potrzebuje czegoś więcej niż tylko rachunku strat i prawdy historycznej powstałej w wyniku skrócenia ułamków. Porzućmy logikę narodowych krzywd. Chcemy innej historii - bardziej europejskiej, opartej na wspólnym przeżyciu minionego Zła." Mam wrażenie, że dzisiaj ten tekst mógłby pan w takiej samej formie opublikować.
To tekst, w którym opisuję dwie szkoły uprawiania historii: nacjonalistyczną i agresywną oraz drugą, która stara się być rzeczowa, a nie emocjonalna i jest zainteresowana dialogiem z ukraińskimi historykami. Nie ukrywałem sympatii dla tej drugiej opcji, ale z żalem zauważałem, że łączy je zamknięcie w narodowym schemacie. A to jest przecież założenie, które w gruncie rzeczy w długim łańcuchu konsekwencji, umożliwia takie wydarzenia jak te, o których rozmawiamy. W tym tekście rozmarzyłem się więc na temat wspólnej, europejskiej tożsamości. To było 10 lat temu. Widać, jak wiele się zmieniło od tego czasu. Wtedy jeszcze nie obalono konstytucji europejskiej, było dużo dyskusji na temat tożsamości europejskiej. Dzisiaj częściej się rozmawia o możliwym rozpadzie Unii. W tym tekście okazałem się bardzo dużym idealistą. Pozostała mi jednak różnica we wrażliwości wobec tych nawet najbardziej oświeconych polskich historyków. Przede wszystkim ta arytmetyka porównawcza zbrodni, że nie da się postawić znaku równości, bo my im tylu, a oni nam tylu. Przecież te ofiary były w przytłaczającej większości cywilne, niewinne i bezbronne. Ja widzę znak równości pomiędzy zamordowaniem dziecka polskiego i ukraińskiego i nie ma znaczenia, kto zaczął. Wyobrażam sobie, że możliwa jest więc wspólna żałoba nad ofiarami bez odtwarzania podziałów.
A przeprosiny?