Gdy napisałem w poniedziałkowej „Rzeczpospolitej” o tym, że dyskusja o LGBT jest na rękę Prawu i Sprawiedliwości, zaś duchowni, którzy w tym czasie podejmują ten temat de facto pomagają rządzącym w kampanii wyborczej (pisał o tym też na tych łamach Tomasz Krzyżak), oburzyła się część czytelników. – Czy to oznacza, że Kościół powinien zmienić swoją naukę tylko dlatego, że głosi to samo, co PiS? – pytali. Oczywiście, że nie. Chodzi jedynie o to, by Kościół zdawał sobie sprawę z politycznego kontekstu, w jakim padają poszczególne wypowiedzi biskupów i zwykłych duchownych.
Dla PiS dyskusja o LGBT jest bardzo wygodna, ponieważ pozwala tej partii formułować prosty przekaz: nie jesteśmy zwykłą partią, nie walczymy tylko o władzę. Walczymy o najwyższe wartości, obronimy Kościół i polskie rodziny przed ideologią LGBT. I właśnie ten przekaz staje się jednym z filarów rozpoczętej niedawno kampanii wyborczej.
Biskupi oczywiście nie powinni zmieniać nauczania Kościoła tylko dlatego, że tę sprawę wykorzystuje w tej chwili PiS. Powinni sobie jednak odpowiedzieć na pytanie, czy chcą w tej kampanii brać udział.
Wyobraźmy sobie, że biskupi dziś napisaliby do wiernych list dotyczący szeroko rozumianej uczciwości w sferze publicznej. W którym piętnowaliby kłamstwa najważniejszych urzędników, nadużywanie przez nich władzy w celu osiągania korzyści własnych, lub swoich rodzin, w którym oburzaliby się na zbytnie szastanie publicznym groszem. Taki list zostałby odebrany przez opinię publiczną jako jawna aluzja do skandalu z Markiem Kuchcińskim i krytyka jego zachowania.
Czy jednak któryś z hierarchów w ostatnich dniach odniósł się do tej bulwersującej sprawy? Czy któryś ze znanych duchownych potępił jawne oszukiwanie opinii publicznej? Czy ktoś potępił nadużywanie władzy? Nie zauważyłem.